Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 3

Marek "Spider" Pająk (Vader): Tourlife - Episode 3

24 października 2018, 13:00
autor: Marek Pająk

Kolejne dni naszej wyprawy przebiegały pod znakiem szerokich autostrad i przemierzania ogromnych obszarów Arizony. Począwszy od El Paso, graniczące z nowym Meksykiem kierując się w stronę Albuequerque oraz Phoenix. Za oknem wszechobecne słońce, piasek skały oraz ogromne kaktusy. Niczym z westernu z Johnem Waynem.

Dla mnie to był jeszcze czas, kiedy aura i widoki za oknem mnie fascynowały. Przy każdej okazji kiedy autobus zatrzymywał się na postój z radością wychodziłem na zewnątrz, aby podziwiać "prawdziwą" Amerykę. Amerykanie mówili „... there is nothing” lecz dla mnie, Europejczyka, entuzjasty natury oraz pełnego ciekawości podróżnika to było urzeczywistnienie obrazków z telewizji przyrodniczej.

 

[img:1]

 

Długie przejazdy to dużo czasu na rozmyślania, dobrą książkę czy maraton seriali na laptopie. Ja jednak korzystając z okazji oraz wykupionego wcześniej pakietu internetowego na USA postanowiłem zrobić serię lekcji gitary na Skypie. Już od dłuższego czasu praktykuję tą formę kontaktu ze swoimi studentami. Kiedy jestem w trasie, i nie mogę się normalnie spotykać w szkole, to robię konsultacje za pośrednictwem Skype. Tego typu forma jest dopełnieniem normalnego cyklu szkolenia, a przede wszystkim elementem stałego kontaktu z uczniem. Oczywiście jest to uwarunkowane moim grafikiem dnia czy dostępu do lokalnego internetu, natomiast w większości klubów w Europie nie ma z tym problemu i warunki techniczne są raczej akceptowalne.

Dużo gorzej jest na wyjazdach w bardziej odległe rejony świata. Często też utrudnieniem bywa przesunięcie czasowe. Niekiedy bywa, że aby umówić się na lekcje wieczorną czasu polskiego muszę wstać wcześnie rano czasu lokalnego i odwrotnie. Tutaj na szczęście miałem dużo czasu na złapanie dogodnej godziny. Połączenie z satelitą też przebiegło bez zarzutu i net śmigał bardzo dobrze. To nie to co u nas, że jadąc Pendolino z Wrocławia do Warszawy nie da się normalnie porozmawiać, bo co chwilę zrywa połączenie i traci zasięg. Tutaj technologia wojskowa działa jak należy. W ogóle jeśli ktoś chcę mieć stały kontakt z Polską, to warto się zaopatrzyć w lokalny numer wraz z telefonem. Praktycznie na każdej stacji można kupić pakiet z telefonem za kilkanaście czy kilkadziesiąt dolarów i naładowaną kartą. Jest tego tyle, że można rozmawiać bez obaw o astronomiczne koszty i w ogólnym rozrachunku dużo bardziej się to opłaca niż rozmawianie przez roaming z naszego prywatnego telefonu.

 

[img:3]

 

Wracają do życia trasowego, powoli dojeżdżaliśmy do Phoenix. Trochę spędziłem czasu z przodu siedząc koło kierowcy. Gadaliśmy o przyziemnych rzeczach. Kierowca opowiadał z jakimi zespołami jeździł itd. Po chwili zorientowałem się, że nie są to raczej metalowe kapele. Zaczął mnie przekonywać do swoich racji śpiewając przy tym religijne country. Wyszło na to, że to jego pierwsza wyprawa z taką „diabelską” ekipą. Nie dziwie się, że nie był z tego powodu zbytnio zadowolony. W końcu jakby trafił do piekła za życia ;) Tego dnia też było piekło, ale na zewnątrz. Było tak gorąco, że buty aż przyklejały się do asfaltu. Po zaparkowaniu na terenie klubu nasz czarujący kierowca, który chyba powoli miał dość tej przygody, udał się jak zwykle do hotelu.

My, po rozłożeniu gratów, rozpoczęliśmy próbę. Frekwencyjnie Phoenix nie „urywał spodni”, ale to nie była najciekawsza wiadomość tego dnia. Późnym wieczorem po zapakowaniu sprzętu z powrotem na przyczepę zadzwoniliśmy po drivera, bo był spóźniony. Niestety nie odbierał telefonów. Po wielu próbach zadzwoniliśmy do firmy, od której był wynajęty autokar wraz z kierowcą. Po kilku godzinach walki w poszukiwaniu naszego kierowcy dowiedzieliśmy się od właściciela firmy, że nasz kierowca postanowił wrócić do domu i porzucił pracę! To są chyba jakieś jaja? Nic się poważnego nie wydarzyło oprócz zmiany autokaru, który sypał się co chwilę. Nawet zespoły na pokładzie nie robiły żadnych awantur czy szalonych libacji. Chyba chłop się po prostu przeraził i jako głęboko wierzący nie był w stanie funkcjonować w takim towarzystwie. Natomiast na pewno nie jest to powód na zakończenie pracy w ten sposób. Żeby było tego mało to zabrał ze sobą kluczyki od auta albo gdzieś głęboko schował.

 

[img:5]

 

Dowiedzieliśmy się, że kolejny kierowca przyleci dopiero na drugi dzień, także musimy jakoś przebiedować na parkingu pod klubem do następnego dnia. Oznaczało to też, że kolejny koncert w Oakland albo i jeszcze jeden trzeba będzie odwołać. Dobrze, że klub postanowił nam użyczyć prądu na dłużej, to przynajmniej mieliśmy media w autobusie. Spoglądając w niebo i wyczekując kolejne godziny, widzieliśmy nad głowami wysoko latające samoloty. Komentowaliśmy to że, zapewne siedzi tam „Say”-tak go nazywaliśmy i pokazuje nam teraz środkowy palec... Za każdym razem odpowiedź była jednoznaczna i to ze wszystkich rąk. A było trochę chłopa na parkingu. Nazajutrz wybraliśmy się z Peterem i Oscarem Cabrerrą - naszym technikiem, na rekonesans okolicy.

Znaleźliśmy typową amerykańską restaurację i zjedliśmy śniadanie. Potem połaziliśmy po lokalnych sklepach dla zabicia czasu. Kupiłem parę szortów bo na zewnątrz skwar nie ustępował. Wróciliśmy na parking. Późnym popołudniem pojawił się jakiś gość na horyzoncie w czapeczce LA. Czyżby to miał być nasz człowiek? Tak to on, przyjechał prosto z lotniska. Koleś dużo młodszy, wyluzowany, pochodzący z Kalifornii. Przyszedł, przywitał się wsiadł za fotel kierowcy po czym zaczął grzebać pod siedzeniem. Po chwili naszym oczom ukazały się kluczyki do stacyjki. Kurcze koleś wiedział gdzie szukać...?

Pewnie specjalnie ukrył je jego poprzednik, aby nikt nie ruszył wozu. Ok, nie ważne...,  ważne aby się stąd jak najszybciej wydostać. Wciąż była znikoma szansa, że zdążymy na "gig" do Santa Ana, który i tak został przełożony dzień później, aby go uratować. Ruszyliśmy z kopyta, po czym w głośnikach szoferki usłyszeliśmy dźwięki Black Dhalia Murder. Każdy poparzył na siebie wymownym wzrokiem. No proszę Państwa jesteśmy w domu!

 

[img:2]

 

Do Santa Ana był kawałek drogi, poza tym to miejscowość, z której pochodzi nasz tour manager. Tego też dnia Steve poinformował, że pilnuje sprawy, że powinno nam się udać. Chłopaki z Internal Bleeding, którzy podróżowali własnym vanem już są na miejscu i rozkładają sprzęt. Dziś zagramy na ich gratach, bo nie będzie czasu na podmianki sprzętu. Jedziemy ile fabryka dała! Steve wspomina, że będzie dobra frekwencja i musimy zagrać. Dojechaliśmy na miejsce jak już supporty schodziły ze sceny. Dosłownie rzutem na taśmę! Koncert okazał się dużym sukcesem. Klub był pełny! - ale mieliśmy farta. A wszystko dzięki naszemu nowemu koledze za sterami... Morale wszystkich podróżujących wskoczyły na wyżyny.

Ostatnim punktem naszej podróży po Kalifornii było San Diego. Tego dnia nasz perkusista James obchodził swoje 27 urodziny. Postanowiliśmy w związku z tym obdarować kolegę tortem urodzinowym. Sprawa nie była do końca łatwa, bo jak tu w obcym kraju załatwić tort z dedykacją w kilka godzin? Na szczęście Peter znalazł cukiernię gdzie babka obiecała, że stanie na wysokości zadania i przygotuje coś dla nas. I faktycznie dała radę :) Tego dnia pobiegałem też trochę po peryferiach miasta, aby oderwać się od rzeczywistości. Natomiast pod wieczór w ramach koncertu zaśpiewaliśmy 100 lat w języku obcym oraz wręczyliśmy dzieło amerykańskich cukierników. Po uroczyście spędzonym wieczorze przyszedł czas na kolejną odległość na naszej trasie. Przed nami dobre 330 mil do Las Vegas!

 

[img:4]

 

Las Vegas to dosyć mocno wyczekiwane miejsce na tej trasie koncertowej. W mojej karierze byłem już dwukrotnie w USA, ale zawsze miasto hazardu i neonów omijaliśmy szerokim łukiem. Po drodze wstąpiliśmy do domu Steve’a w osławionej już Świętej Annie, aby się przepakować i trochę odpocząć. Udało się nawet korzystając z jego gościnności porobić trochę prania. Przy okazji zobaczyliśmy „od kuchni”, jak żyje typowa amerykańska rodzina.

Naładowani energia z niedosuszonymi ciuchami ruszyliśmy na podbój "jednookiego bandyty". Wjeżdżamy powoli na pustynię Nevada. Żar nie ustępuje albo jest jeszcze gorzej. Nasza klimatyzacja już nie daje rady i co chwilę się wyłącza. W końcu w oddali pojawiają się pierwsze słupo-reklamy niczym wielkie „M” w kraju nad Wisłą. Wjeżdżamy do miasta od strony starego Las Vegas, w kierunku Freemont District. Już jest cios! A to przecież jeszcze nie wieczór. Podjeżdżamy na duży parking wypełniony furgonetkami, "rv-kami" i innymi vano-sypialniami. Dużo ludzi krzątających się w około. Dziś gramy na festiwalu: Las Vegas DeathFest.

 

[img:6]

 

Ponieważ graliśmy na końcu postanowiłem wykorzystać czas i wtopić się w miasto. Mam w ręku dolara, więc kto wie - może zostanę bogatym człowiekiem, he he. Wszedłem na główny bulwar. Turystów miliony. Poszliśmy w kilka osób, więc musieliśmy się prawie trzymać za ręce, aby się nie zgubić. W sumie nie potrafiłem tego sensownie opisać. Kakofonia obrazu i dźwięku. Wszędzie błyskające obrazy i muzyka. Gdzieniegdzie performerzy próbujący swoich sił w przeróżnych przebraniach. Młode hostessy bez staników itd.

Postanowiłem wejść do jednego z kasyn z ciekawości ;) Zobaczyłem w nim cały przekrój wiekowy ludzi siedzących przy urządzeniach i wrzucających kasę do maszyny. Z jednej strony wyglądało to ciekawie, natomiast z perspektywy obserwatora z Polski, który nigdy nie parał się hazardem, no może poza graniem w Remika czy przysłowiowego „Pana”, wyglądało to żałośnie. Ale w sumie to przecież tylko rozrywka! W końcu stwierdziłem, że lepiej poszukam jakiegoś sklepu z pamiątkami, bo powoli głowa boli od tego patrzenia.

 

[img:8]

[img:7]

 

Po powrocie do klubu zbliżał się nasz czas. W sumie trochę mnie ten koncert rozczarował. Publika niemrawa, a jeszcze bardziej niechętni byli ludzie z miejscowej obsługi. Jakoś zmęczeni całym tym dniem. W sumie nie ma się co dziwić, bo musieli obsłużyć kilkanaście kapel, a impreza zaczęła się późnym popołudniem. Po koncercie kilka osób pojechało do nowej części Las Vegas w poszukiwaniu szczęścia, a ja z resztą ekipy postanowiłem pójść na drinka do jednego z kasyn. Wracając na "miękkich" nogach do autobusu, wypełniony wrażeniami z całego dnia liczyłem na długi i relaksujący sen. Pomyślałem sobie, że teraz już będzie tylko lepiej... Ruszyliśmy w środku nocy wtapiając się w otchłań pustyni Nevada. Za oknami ciemność całkowita bez jakichkolwiek oznak życia. Tylko co jakiś czas światła mijających z naprzeciwka samochodów.

Następnego dnia, wczesnym rankiem obudził wszystkich dobiegający z daleka powtarzający się głoś „Everybody out, everybody out!” Ocknąłem się nie wiedząc o co chodzi? Po raz kolejny usłyszałem głos: „Everybody out it’s a fire!” W tym samym momencie odsłoniłem dość szczelnie zasunięte kotarki mojego boxu do spania i zobaczyłem kłęby dymu otaczające cały korytarz pomiędzy naszymi łóżkami!

Dalsza część akcji ratowniczej w następnym odcinku...

Zapraszam!

 

Zobacz także:

 

 

 

Pozostałe poradniki
Sekrety doskonałych nagrań w domowym studiu Dzisiejszy gospodarz domowego studia nagrań - Jarek Toifl - opowiada, jak osiąga profesjonalne nagrania w swoim studiu. Zobacz fascynującą rozmowę Rafała Kossakowskiego (Kosa Buena Studio) z Jarkiem, poznaj używany przez niego sprzęt do...