The Rolling Stones - rok z życia legendarnego zespołu

The Rolling Stones - rok z życia legendarnego zespołu

6 stycznia 2017, 14:05

[img:5]
W tym roku w Polsce wystąpią zespoły Deep Purple, Aeorosmith i Scorpions. Dwa pierwsze, założone odpowiednio w 1968 i 1970 roku, zagrają swoje ostatnie koncerty w naszym kraju w ramach pożegnalnych tras koncertowych zwieńczających ich imponujące kariery.

Koniec kariery od kilku lat zapowiadają także niemieccy weterani rocka ze Scorpions, którzy na muzycznym rynku obecni są od 1965 roku. Na szczęście cały czas brakuje im konsekwencji, by definitywnie zejść ze sceny i, mimo licznych zapowiedzi, ciągle są aktywnymi muzykami. O emeryturze nie myślą zaś zupełnie żywe legendy i absolutne ikony muzyki rockowej – zespół The Rolling Stones. Ta funkcjonująca nieprzerwanie od 1962 roku rock’n’rollowa machina przeżywa teraz jeden z ciekawszych okresów w swojej niewyobrażalnej przygodzie z muzyką!

Grupa dowodzona przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa to ucieleśnienie hasła „sex, drugs & rock’n’roll”. Nie będę się tu jednak zajmował opisem kariery grupy oraz ich pozamuzycznych przygód i obyczajowych skandali. Chciałbym się skupić na ostatnim roku w obozie tego jednego z największych zespołów świata. Dla wielu największego, a z pewnością najbardziej długowiecznego, o najdłuższej nieprzerwanej karierze. Poprzedni rok z pewnością mogą zaliczyć do udanych.

Odbyli trasę koncertową po Ameryce Południowej, której gwoździem programu był absolutnie historyczny ogromny darmowy koncert w stolicy Kuby Hawanie. 2 grudnia wydali zaś swój pierwszy od 11 lat album studyjny z premierowym materiałem, przedstawiając własne wersje bluesrockowych standardów. W końcu już od dawna mogą robić wszystko, na co mają ochotę. Z przyjemnością z tej możliwości korzystają, bawiąc siebie i nas wszystkich swoim rock’n’rollowym cyrkiem.

[img:1]

„The Rolling Stones Olé Olé Olé!: A Trip across Latin America”. Tak dokładnie nazywa się film dokumentalny, który pod koniec listopada trafił do kin. Obraz ten dokumentował trasę koncertową, którą Stonesi dali w lutym i marcu 2016 roku w Ameryce Południowej. Najważniejszym punktem na jej mapie była Hawana.

Historyczny koncert, który odbył się w stolicy Kuby, zasłużenie doczekał się odrębnego wydawnictwa. Zapis tego imponującego występu ukazał się na DVD i CD pod tytułem „Havana Moon – The Rolling Stones Live in Cuba”. Koncert był wyświetlany w kinach (także w Polsce) 23 września. O tym, jak ważny był to występ w historii tego kraju, najlepiej świadczy fakt, że wspomniał o nim prezydent Stanów Zjednoczonych, który udał się z wizytą do Kuby niedługo przed zespołem.



Stonesi żartowali, że przemówienie Obamy było dla nich najlepszym możliwym supportem. Obecność jego, podobnie jak ich późniejszy koncert, należą do kamieni milowych w najnowszej historii tego kraju. Ten rok w ogóle był dla kubańskiego narodu absolutnie wyjątkowy. 25 listopada zmarł przecież Fidel Castro. Co ciekawe, tego samego dnia w kinach (również w naszym kraju) miał premierę wspomniany powyżej „Olé Olé Olé!”.

Sytuacja polityczna na Kubie, wpływ rządów Castro na ten kraj oraz historia ich napiętych stosunków dyplomatycznych z USA jest powszechnie znana. Obama w swoim przemówieniu zdawał sobie sprawę, że obecność jego, jak i późniejsza Stonesów jest największym symbolem zmian, które zachodzą w tym państwie. Śmierć Castro dla wielu była symbolicznym, ale jakże wymownym potwierdzeniem tych zmian. Entuzjazm, a właściwie histeria, która ogarnęła Kubańczyków z okazji przyjazdu do ich kraju i występu Jaggera, Richardsa, Ronniego Wooda oraz Charliego Wattsa była nieporównywalna z żadnym dotychczasowym kulturalno-rozrywkowym wydarzeniem w tym kraju.

Zapis tego wyjątkowego widowiska, którym był koncert z 25 marca 2016 roku, świetnie oddaje wydawnictwo „Havana Moon”. Ten występ był ważny nie tylko dla szalejącej publiczności. Także dla muzyków. „Show na Kubie było niesamowite! To wyjątkowy moment, morze ludzi aż po horyzont”, mówił Jagger. „Móc wreszcie rozbujać Kubę, to było wspaniałe!”, wtórował mu Richards.

[img:6]
Historyczny i oczekiwany przez ponad pół wieku koncert otworzył utwór „Jumpin’ Jack Flash”. Był to jeden z wielu przebojów brytyjskiego zespołu, z których w większości składał się ten koncert. Entuzjazm Kubańczyków na pierwsze dźwięki tej kompozycji, a przede wszystkim na moment pojawiania się czwórki legendarnych rockmanów (wraz z towarzyszącymi im muzykami na scenie) trudno porównać z czymkolwiek.

Stonesi narzucili imponujące tempo od samego początku. Jako drugi utwór zaserwowali bowiem publiczności w Hawanie inny absolutny klasyk rockowego abecadła, którego tytuł może być jednocześnie mottem ich niewiarygodnej, 55-letniej kariery – „It’s Only Rock’n’Roll (But I Like It)”. Już te dwa pierwsze utwory, które możemy obejrzeć na opisywanym DVD, pokazały bez cienia wątpliwości, że Stonesi są w znakomitej formie koncertowej, a przede wszystkim świetnie bawią się na scenie swoją muzyką i towarzystwem. Na ich twarzach była też wypisana niekłamana radość płynąca z tego, gdzie i przed kim występują.

Zresztą ogromy szacunek dla publiczności, która na darmowym koncercie stawiła się w imponującej liczbie ok. 1,2 miliona osób (!), pokazał Mick Jagger przed innym utworem, zwracając się do publiki po raz pierwszy posługując się wyraźnie i płynnie hiszpańskim językiem. Był to wzruszający moment przed prawdziwą rockową petardą, kawałkiem „Out of Control” (z płyty „Bridges to Babylon” z 1997 roku) – moim zdaniem najlepszym utworem Stonesów ostatniego XX-lecia. W jego rozbudowanej koncertowej wersji Jagger w pełnej krasie pokazał jedyną w swoim rodzaju. niepodrabialną koncertową choreografię i ruchy, którymi zadziwia nas od zawsze.

Po raz pierwszy tego wieczoru sięgnął też po harmonijkę ustną, a Richards uraczył nas swoją gitarową solówką, by później wspólnie z Jaggerem dać urocze mini solo na gitarę i harmonijkę. Wszystko to zostało świetnie pokazane i sfilmowane. W ogóle produkcja i montaż „Havana Moon” robi ogromne wrażenie. Koncert był kręcony z wielu kamer i w różnych technikach, a odpowiedzialni za to ludzie wykonali kapitalną robotę!

Obraz świetnie oddaje atmosferę tego show. Możemy podziwiać przeróżne ujęcia publiczności (która stanowiła pełen przekrój, zarówno społeczny, jak i wiekowy Kuby), liczne zbliżenia muzyków (najbardziej uroczo wypada mimika Richardsa czy jego humorystyczne interakcje z Ronniem Woodem i Charliem Wattsem), znakomite ujęcia ich panowania nad instrumentami i scenicznej energii, którą tryskał zwłaszcza Jagger. Niewiele odstawał od nich Ronnie Wood z nieodłącznym papierosem w ustach, prezentujący (podobnie jak Richards i Jagger) różne kreacje tego dnia. Jego wygibasy z gitarą były uroczo nieporadne, ale dowodziły znakomitego samopoczucia muzyków podczas tego historycznego marcowego wieczoru.

Najważniejsza była jednak muzyka. Przy okazji kolejnej kompozycji, nieśmiertelnej „Angie”, Richards sięgnął po gitarę akustyczną. W gitarowym akompaniamencie wspomagał go Wood, który na tę okoliczność zdjął elegancką niebieską marynarkę. Wzruszenie, a także swego rodzaju niedowierzanie publiki na pierwsze słowa tej pięknej ballady w wykonaniu Jaggera były nieopisane. Jakże wymownie brzmiało w tym miejscu i dla tych ludzi jedno retoryczne zdanie z tego utworu: „Ain’t it good to be alive ?”…



Publiczność nie zdążyła jeszcze obetrzeć łez wzruszenia, a żywe legendy rocka zaprezentowały nam kolejny hit, chyba mój ich ulubiony kawałek, którym jest „Paint It Black”. Kompozycja, która powstała ponad pół wieku temu (po raz pierwszy wydana była na amerykańskiej edycji płyty „Aftermath” z 1966 roku), po dziś dzień nic nie straciła na swej muzycznej wartości. Był to to bez wątpienia jeden z najlepszych punktów programu tego koncertu. Ale właściwie cały występ był genialny!

Wyróżnić jednak można jeszcze kilka momentów. Po „Honky Tonk Women” Jagger przedstawiał trójkę swoich kolegów z zespołu (przyjętych oczywiście niezwykle entuzjastycznie), a przedtem wszystkich muzyków towarzyszących zespołowi. Na największe uznanie zasłużyli moim zdaniem: stały basista Stonesów Darryl Jones, grający na instrumentach klawiszowych Chuck Leavell (będący jednocześnie muzycznym kierownikiem całości), posługujący się saksofonem (dodatkowo także grający na klawiszach) Tom Ries oraz Sasha Allen – wokalistka wspomagająca zespół, która miała swoje pięć minut w „Gimme Shelter”, w którym mogła zaśpiewać partię solową, a następnie krótki duet z Jaggerem, podczas którego wspólnie z wokalistą uwodziła publiczność zmysłowym tańcem.

W koncercie udział wziął także chór. Coro Entrevoces, bo taką nazwę on nosi, szczególnie imponująco wypadali przy okazji utworu „You Can’t Always Get What You Want”, do którego zrobili piękne, wielogłosowe wprowadzenie. Swoje wokalne możliwości mógł zaprezentować także Richards. Nigdy nie byłem zwolennikiem jego głosowych umiejętności, ale muszę przyznać, że śpiewany przez niego „You Got the Sliver”, a przede wszystkim „Before They Make Me Run” (zaprezentowany na wydawnictwie w dodatkach jako tzw. „bonus track” – oprócz niego, wrzucono tam jeszcze cztery utwory, które nie wiedzieć czemu nie znalazły się na zasadniczym materiale z koncertu: „Tumbling Dice”, „All Down the Line”, „Miss You” i najlepszy z nich „Start Me Up”) naprawdę udały się.

Oczywiście głównym wokalistą był Jagger. Efektownie wypadły jego zabawy z publiką przy okazji rozbudowanego „Midnight Rambler”. Przy okazji tego kawałka świetnie bawili się także Richards i Watts. Gitarzysta w zabawny sposób zaczepiał perkusistę, który w swoim stylu przez cały koncert imponował spokojem, elegancją i szlachecką prezencją – jakże inną postawą od tej powszechnie kojarzonej ze światem rock’n’rolla. Publiczność z Mickiem śpiewała oczywiście także przy okazji wszystkich innych kawałków, ale chyba najbardziej efektownie wyszło to im przy okazji „Sympathy for the Devil”.

Słynny zaśpiew z tego utworu był znakomicie słyszalny zarówno przedtem, jak i po tym, jak skończył śpiewać wokalista Stonesów. Jagger nie byłby sobą, gdyby nie imponował swoją sceniczną witalnością. Jej popis dał choćby przy okazji efektownych sprintów, które wykonał w trakcie słynnego „Brown Sugar”. Po tym utworze mieliśmy zaś okazję usłyszeć na płycie zabawne i żartobliwie komentarze muzyków na ich własny temat. Na wydawnictwie zabrakło jednak zabawnego wywiadu z muzykami, który znalazł się w wersji kinowej obrazu, a który poprzedzał prezentację koncertu.



Wróćmy do muzyki. Jagger poza harmonijką chwytał także za gitarę. Mogliśmy to zobaczyć choćby podczas wspomnianego „You Can’t Always Get What You Want” (oraz znajdującego się w dodatkach „Miss You”), do którego wykonania lider Stonesów wyszedł ubrany w gustowny beret. Pozostał w nim przy okazji wykonania ostatniego, ale dla wielu z pewnością najbardziej oczekiwanego utworu na koncercie, legendarnego „(I Can’t Get No) Satisfaction”.

To była już prawdziwa eksplozja i kwintesencja tego wieczoru! Publika, która przez cały koncert bawiła się świetnie i niezwykle entuzjastycznie dziękowała swoim bohaterem (na widowni można było też dostrzec mnóstwo akcesoriów, zwłaszcza ubrań nawiązujących do zespołu oraz ich słynnego logotypu – wysuniętego z ust języka), osiągnęła tu apogeum swego pozytywnego szaleństwa! Robili to także Stonesi, a zwłaszcza Jagger, który zaprezentował tradycyjnie swoje taneczne ruchy i po raz kolejny zaimponował nam energicznym sprintem po scenie.

Watts, Wood i Richards zarówno w tym utworze, jak i podczas całego koncertu dopasowali się do formy swego frontmana. Było to kapitalne zwieńczenie tego cudownego koncertu. Występu, po którego obejrzeniu każdy fan The Rolling Stones, widzący swoich idoli w tak kapitalnej dyspozycji, miał apetyt na więcej…

I doczekaliśmy się! 2 grudnia 2016 roku ukazała się płyta „Blue & Lonesome”. Wydawnictwa niezwykłego pod każdym względem.

„Blue & Lonesome” to pierwszy od aż jedenastu (!) lat studyjny (nie licząc oczywiście kompilacji) album The Rolling Stones. Poprzednim był „A Bigger Bang” z 2005 roku Jeszcze bardziej niezwykła jest zaś inna informacja. To pierwszy w historii album grupy, na którym nie znalazł się żaden utwór duetu Jagger & Richards! Stało się tak z prostej przyczyny. Materiał na płycie w całości stanowią bowiem covery utworów bluesrockowych z poprzedniego wieku.

Zespół nagrał je w ciągu zaledwie kilku grudniowych dni w 2015 roku. Muzycy, których numery Stonesi wzięli na swój warsztat, stanowili dla nich inspirację zwłaszcza w pierwszych latach twórczości grupy. A byli to m.in.: Willie Dixon, Holwin’ Wolf czy Little Walter. Należy bowiem pamiętać, że Stonesi, szczególnie na samym początku swej kariery, pełnymi garściami czerpali z klasycznego rhythm’n’bluesa, a na ich płytach z lat 60. dominowały ich własne przeróbki klasyków tego gatunku. Można więc śmiało napisać, że historia zatoczyła koło, a Stonesi wrócili do tego, od czego zaczynali.

Tym bardziej że sposób interpretacji bluesowych standardów przez Richardsa, Jaggera i spółkę jest podobny do tego z początku ich kariery. Pełno tu naturalności, muzycznej szczerości, ale jednocześnie wręcz młodzieńczej werwy. Co ciekawe do powstania płyty z takim repertuarem doszło trochę przypadkowo. W grudniu 2015 roku Stonesi weszli do studia, by popracować nad premierowym materiałem. Na rozgrzewkę zagrali kilka bluesowych klasyków, w tym jako pierwsze tytułowe (jak się później okazało) „Blue & Lonesome” w wersji Little Waltera. Później doszedł jeszcze repertuar innych bluesmanów i w ten sposób niewinna rozgrzewka przerodziła się w pomysł na taki właśnie album.

Wspomniana powyżej szczerość została uzyskana głównie dzięki ograniczonemu do minimum zestawowi instrumentów. Na „Blue & Lonesome” możemy usłyszeć gitary, perkusję i harmonijkę. Dodatkowy akompaniament stanowią jedynie klawisze. To wszystko sprawia, że muzyka z płyty brzmi jak żywcem wyjęta sprzed ponad pół wieku. Stary, dobry blues!



Każdy z czwórki Stonesów doskonale wywiązał się ze swej roli. Mick Jagger śpiewa tu bardzo ekspresyjnie, emocjonalnie i pokazując duże spektrum swoich możliwości. Świetnie wypadają także jego wstawki na harmonijce. Wiemy, jakiż ważny to instrument w historii bluesa. Prawdziwy popis gry na nim frontman Stonesów daje zwłaszcza w kawałku „I Gotta Go”, który zapada w pamięć głównie dzięki dźwiękom tego instrumentu. Świetnie współgra też ona z innymi instrumentami choćby w „Hate to See You Go”.

Innym instrumentem, świetnie wypadającym w bluesowym repertuarze okazała się także perkusja. Charlie Watts imponuje dynamiką i ekspresją zwłaszcza w „Ride ’Em on Down”. Aż trudno sobie go w tym momencie wyobrazić za perkusyjnym zestawem, znając jego uroczą flegmatyczność. Wyraźne ślady perkusji Watts zostawia także w innych utworach, w tym tytułowym. Perkusja brzmi mocno i wyraźnie także dlatego, że album nagrany został w zasadzie bez użycia różnych sztuczek, którymi kusi studio nagrań, sprawiając, że muzyka jest wygładzona i produkcyjnie wyszlifowana. Tu wszystko brzmi czysto i ostro! Także oczywiście gitary.

Keith Richards to przecież stary bluesrockowy wyjadacz, a i Ronniemu Woodowi (który dołączył do zespołu w 1975 roku) nie brakuje doświadczenia w takiej muzyce. Zdobył je m.in. w zespole The Faces, grając u boku Roda Stewarta. Richardsa i Wooda wspomaga też wirtuoz gitary: Eric Clapton. Swoje charakterystyczne piętno zostawił on na kawałku „I Can Quit Your Baby” (Dixona), który w swoim repertuarze mają też choćby Led Zeppelin, jak wiemy także często inspirujący się twórczością bluesmanów. Czasem nawet za bardzo… Claptona słyszymy także w „Everybody Knows about My Good Thing”. 


Oszczędne użycie instrumentów niepoparte studyjną obróbką sprawia, że niektóre kawałki brzmią surowo. Broń Boże nie jest to jednak w tym wypadku zarzut! Szorstko, ale niezwykle klimatycznie brzmi choćby „All of Your Love”. Są też kawałki bardzo energetyczne, jak choćby: „Commit a Crime” czy „Just Like I Treat You”, oraz nieco posępne, jak „Little Rain”. Kapitalnym otwarciem płyty jest kompozycja „Just Your Fool” – jak dla mnie kwintesencja bluesa. Całość płyty brzmi świetnie i, mimo umieszczenia wszystkiego w konwencji jednego gatunku, całkiem różnorodnie! Stonesi zawsze chcieli nagrać taki album.

Jak widać, poprzedni rok w karierze zespołu był szczególny, tym bardziej jeśli dodamy także fakt, że w październiku wystąpili jeszcze na dwudniowym, niesamowitym festiwalu Desert Trip, w Kalifornii, na którym obok nich zaprezentowali się inni giganci rocka: Paul McCartney, Bob Dylan, Roger Waters, Neil Young i zespoł The Who. Rolling Stonesi po prostu musieli tam być: właściwa grupa we właściwym miejscu. Na 2017 rok planowana jest wystawa poświęcona ich karierze – „Exhibitionism” w Nowym Jorku. Muzycy ponoć myślą też o skończeniu prac nad płytą z autorskim materiałem, która być może już w tym roku się ukaże. Niewykluczona jest także europejska trasa. Miejmy nadzieję, że Polski nie zabraknie na jej mapie!

Autor: Michał Bigoraj

Rock

Muzyka

Księżyc na dwóch koncertach w Warszawie
Więcej wiadomości