RELACJA: Przystanek Woodstock 2017

RELACJA: Przystanek Woodstock 2017

16 sierpnia 2017, 10:50
autor: Michał Bigoraj

Rok temu, gdy zacząłem pracę nad relacją z 22. Przystanku Woodstock, Jurek Owsiak zapowiedział termin kolejnej edycji festiwalu. Tegoroczna miała miejsce w dniach 3-5 sierpnia. Po raz kolejny w Kostrzynie nad Odrą. Ogłoszenie daty kolejnego Przystanku także będzie wydarzeniem. W tym roku przeszkód organizacyjnych, które na swej drodze napotkał szef tego największego w Europie festiwalu, było bowiem jeszcze więcej niż przed rokiem. Znów jednak wyszedł z nich obronną ręką. I to pomimo tego, że Przystanek został uznany przez władze za imprezę o jeszcze bardziej „podwyższonym” ryzyku niż rok temu.

Dla mnie Przystanek Woodstock zaczyna się już dzień wcześniej, czyli od kilku lat w środę. Wprawdzie oficjalne otwarcie jest w czwartek, ale już poprzedniego dnia jest wiele wydarzeń, które warto zobaczyć. W tym roku były to przede wszystkim koncerty, które odbywały się na scenie Viva Kultura (nazwanej tak po raz drugi) w tzw. Pokojowej Wiosce Kryszyny.

 

[img:1]

Koncert zespołu Hey, fot. M. Sandecki

 

Głównym bohaterem pierwszego dnia (a właściwie nocy) był stary woodstockowy wyjadacz – Michał Jelonek. Ten wirtuoz skrzypiec wspierany przez kolegów z zespołu (panowie występują pod nazwą po prostu – Jelonek) dał, jak zwykle, niezwykle energiczny koncert, w którym rock (a czasem wręcz punk!) przenikał się z muzyką poważną, a nieodłącznym elementem było pogo, w którym z przyjemnością uczestniczyłem. Repertuar, jak zawsze, był zarówno rozrywkowy (np. „Daddy Cool” Boney M.), jak i „poważny” (np. klasyczno-rockowa wersja uwertury z opery „Wilhelm Tell” Gioacchino Rossiniego). Wszystko jednak w jedynych w swoim rodzaju rockowo-orkiestrowych aranżacjach.

W ogóle trzeba przyznać, że w tym roku line-up na scenie w Pokojowej Wiosce Kryszny był wyjątkowo silny. Wystąpili na niej m.in. Romantycy Lekkich Obyczajów, Booze & Glory (czwartek), Zacier, Sexbomba czy The Bill (wszyscy w piątek) i, jak zwykle w tym miejscu, Ga-Ga Zielone Żabki, kończące sobotnie występy. Innym zasługującym na wyróżnienie wydarzeniem środowym był występ Kabaretu Młodych Panów, który miał miejsce w ASP (Akademii Sztuk Przepięknych) – jednym z najważniejszych miejsc na Przystanku, istniejącym od 2006 roku i od momentu startu cieszącym się zainteresowaniem ze względu na spotkania z cenionymi osobistościami z dziedzin kultury, polityki, dziennikarstwa, sportu czy nauki oraz warsztaty artystyczne i tematyczne, a także występy specjalne.

 

[img:2]

Jelonekfot. P. Krupek

 

Nieprzypadkowo na początku relacji wspomniałem o scenie Viva Kultura czy o ASP. Przypominam bowiem, że na Woodstocku dzieje się mnóstwo poza koncertami odbywającymi się na tzw. Scenie Dużej i Małej. Nie sposób zatem doświadczyć wszystkiego. Trzeba skoncentrować się na rzeczach najważniejszych. A dla mnie te miały miejsce przede wszystkim pierwszego dnia.

Przystanek Woodstock oficjalnie rozpoczął się w czwartek, 3 sierpnia, o 15.00. Dokonał tego tradycyjnie, znany już chyba wszystkim woodstockowiczom, Roman Polański, ale nie legendarny reżyser, a ostatni zawiadowca stacji kolejowej w Żarach, w których Przystanek odbywał się do 2004 roku. Pierwszymi dźwiękami muzyki, które usłyszeliśmy, było niezmiennie „Glory, Glory, Alleluja” w wykonaniu Kostrzyńskiej Orkiestry Dętej, po którym rozpoczęły się właściwe występy. Jako pierwszy na Dużej Scenie zobaczyliśmy zespół Łąki Łan. W Polsce nie ma drugiego takiego bandu. Hipnotyzujące (także poprzez odwołania do narkotyków) i ironiczne teksty, efektowne przebrania (nawiązujące do owadów i roślin), nieustający performance na scenie z elementami cyrkowego show, co najważniejsze, poparte naprawdę „światowo”, funkowo-punkowo brzmiącą muzyką sprawiały, że ich występ idealnie sprawdził się na rozpoczęcie.

 

[img:3]

Otwarcie przystanku Woodstock, fot. A. Migda

 

Po nich scena należała do coraz bardziej popularnego polskiego metalowego zespołu Materia, który wystąpił jako laureat Złotego Bączka (nagroda przyznawana przez publiczność za najlepszy koncert podczas ubiegłorocznej edycji Woodstocku) na Scenie Małej sprzed roku. Rozpętali oni efektowną zabawę pod sceną. Warto też wspomnieć, że przed ich występem miała miejsce minuta ciszy dla uczczenia zmarłych w tym roku muzyków, w tym Chestera Benningtona z zespołu Linkin Park. Następnie przyszedł czas na pierwszą zagraniczną gwiazdę, którą był The Kyle Gass Band. Lider formacji, aktor i muzyk Kyle Gass, występuje też wspólnie z jeszcze bardziej znanym aktorem-muzykiem Jackiem Blackiem w formacji Tenacious D. Jego woodstockowy koncert był ciekawą mozaiką „kowbojskiego” elektryczno-akustycznego grania, m.in. na flecie. Nie zabrakło także coverów, w tym „Black and White” Michaela Jacksona. Podczas wspomnianego koncertu spadł deszcz, który utrzymał się także w czasie kolejnych występów. Pierwsi doświadczyli go amerykańscy „melodyjni” metalowcy z Trivium, ale pomimo poprawnego występu (w trakcie którego wokalista Matt Heafy sprawnie zaklął po polsku) odgrywali jednak rolę jedynie przystawki przed daniem głównym, którym były trzy kolejne zespoły. Nieczęsto bowiem nawet na Woodstocku ogląda się trzy tak dobre, choć tak różne koncerty z rzędu.

Pierwszy z nich dał projekt Urbanator, którego głównym i najważniejszym muzykiem jest znakomity polski jazzman, wirtuoz skrzypiec i bardzo dobry saksofonista – Michał Urbaniak. Na scenie wspierali go różni goście, nie tylko ci związani ze środowiskiem jazzowym, bowiem pojawił się choćby Liroy. Nieczęsto można usłyszeć jazz z domieszką fusion i odrobiną rapu na Woodstocku (choć w tym roku w ASP odbył się też m.in. koncert jazzowego bandu Wojtek Mazolewski Quintet w ramach nocy „Jazz na Woodstocku” z 2 na 3 sierpnia), ale coraz tłumniej zgromadzonej publiczności zdaje się, że taka muzyka bardzo odpowiadała.

 

[img:4]

Wilki, fot. I. Kohutnicki

 

Jeszcze bardziej zauroczył ją koncert zespołu Wilki. Robert Gawliński i spółka w tym roku świętują 25-lecie swego debiutu i dla wielu najlepszej (i, co dziwne, biorąc pod uwagę karierę Wilków w XXI wieku) bardzo rockowej płyty – „Wilki” z 1992 roku. Na koncercie był więc przede wszystkim repertuar z tego krążka, a także drugiej płyty formacji „Przedmieścia” (z 1993 roku). Koncert był piękny, bardzo emocjonalny i wzruszający, a Gawliński czarował swoim głosem jak za najlepszych czasów. Magicznym momentem był odśpiewany chóralnie przez publikę „Son of the Blue Sky” (choć niepotrzebnie w jego trakcie lider przedstawiał swój zespół). Co ciekawe, na bis Wilki zaśpiewali dwa najpopularniejsze utwory z solowej kariery Gawlińskiego – „O sobie samym” i „Nie stało się nic” (szkoda, że zabrakło „Jasnych ulic”) oraz… wymuszoną przez publiczność „Baśkę”, która, jak wiemy, stylistyką różni się kolosalnie od najbardziej rockowych dokonań formacji. Przebój jednak, pod względem popularności, na miarę „Son the Blue Sky”. Myślę, że Gawliński mógł się czuć zaskoczony faktem, że woodstockowa publiczność domagała się tego utworu.

Żadnym zaś zaskoczeniem nie był dla mnie najbardziej wyczekiwany koncert nie tylko pierwszego dnia, ale i całego tegorocznego Woodstocku. Mam na myśli występ formacji The Dead Daisies, którą wspomagali muzycy zaprzyjaźnionej z Przystankiem Filharmonii Gorzowskiej, prowadzeni przez uznaną i jedną z najlepszych na świecie dyrygentkę Monikę Wolińską. Orkiestra filharmoników w 2014 roku na koncercie akompaniowała już wspomnianemu Jelonkowi, a 2 lata wcześniej zagrała „Cztery pory roku” Vivaldiego na ASP. Z kolei „Martwe Stokrotki” tworzą muzycy, którzy w swojej karierze występowali m.in. w takich zespołach, jak Mötley Crüe, Foreigner, Thin Lizzy, Whitesnake czy grupie Ozzy’ego Osbourne’a. Grupa ta wystąpiła już na Woodstocku przed rokiem. Muzycy byli zachwyceni Przystankiem do tego stopnia, że jeden z nich przekazał 10 tys. euro na Fundację WOŚP (Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy). Rok temu koncerty Johna Corabiego (wokal), Douga Aldricha (gitara) i ich kolegów obejrzała mniejsza liczba ludzi niż w 2017. Tym razem jednak podczas występu usłyszeliśmy symfonicznie zaaranżowane „rockowe pieśni wolności”, w tym m.in. takie evergreeny muzyki rozrywkowej, jak „Fortunate Son” (Creedence Clearwater Revival), „Let It Be” (The Beatles), czy też „What a Wonderful World”. W tym ostatnim standardzie Louisa Armstronga zespół wsparł wokalnie Titus z Acid Drinkers. Najefektowniej w symfoniczno-orkiestrowej oprawie (zwłaszcza w dialogach instrumentów smyczkowych i gitar) wypadał, moim zdaniem, „Rockin' in the Free World” z repertuaru Neila Younga, który to hymn został zagrany także ponownie na bis. Grupa grała też zadziornie rockowo z domieszką bluesa i z potężnymi refrenami. W trackie występu została rozłożona przez publiczność wielka biało-czerwona flaga znana z Euro 2012. Cały ten piękny muzyczny dzień (a właściwie już noc) zakończył zaś dość „letni” i chyba przedwcześnie skrócony występ innych rockmanów, tym razem z zespołu Mando Diao.

 

[img:5]

The Dead Daisies i Orkiestra Filharmonii Gorzowskiej, fot. D. Ilnicki

 

Nie mniejsze muzyczne zróżnicowanie było na koncertach odbywających się drugiego dnia. Całość rozpoczął czeski Projekt Parabelum, stylistyką nawiązujący trochę do Rammsteina. Co ciekawe był to laureat eliminacji (organizowanych przez WOŚP) do Przystanku, które odbyły się w Pradze (pozostałe miały miejsce w polskich miastach).

Następnie na scenie pojawiła się formacja Orange Goblin, która pełnymi garściami czerpie z klasyki heavy metalu i rocka. Ale czy to może dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że grali oni z takim tuzami, jak Alice Cooper, Black Sabbath, Motörhead czy Sex Pistols? Później zaś otrzymaliśmy zupełnie inną strawę, czyli projekt House of Pain, który reaktywował się w tym roku z okazji 25-lecia swego słynnego hitu „Jump Around”, którego nie zabrakło także na woodstockowym koncercie. Była też pewna odskocznia od hardcore rapu w postaci coveru Johnny’ego Casha „Folsom Prison Blues”. Inna sprawa, że zespół dowodzony przez słynnego Everlasta przywrócił pytanie o obecność na Woodstocku rapu/hip-hopu (aczkolwiek ten gatunek w wykonaniu House of Pain artystycznie się broni). Kiedyś Owsiak mówił ze sceny, że takiej muzyki na Woodstocku nie będzie nigdy, a w ostatnich latach pojawiło się jej jednak całkiem sporo. Teraz w ten sposób mówi o disco polo.

 

[img:6]

Hey, fot. B. Muracki

 

Na szczęście jednak ciągle na Woodstocku najwięcej jest szeroko rozumianej muzyki rockowej, którą drugiego dnia reprezentowała choćby New Model Army dowodzona przez charyzmatycznego Justina Sullivana. Ta brytyjska formacja do składu dołączyła w ostatniej chwili, zamiast spodziewanego występu punkowej kultowej kapeli ze Szkocji The Exploited. Po nich wystąpiła zaś legenda polskiej muzyki, którą jest niekwestionowanie zespół Hey. Kasia Nosowska wraz z kolegami dali piękny, bardzo wzruszający koncert, przepełniony zarówno największymi przebojami (głównie z debitu „Fire” z 1993 roku, z którego pojawiły się też utwory mniej znane), jak i materiałem z ostatnich płyt. Zeszłoroczny występ – którego konsekwencją jest tegoroczny koncert, bowiem przed rokiem zespół dostał nagrodę Złotego Bączka – Nosowska myślę, że wspomina z sentymentem ze względu na to, że na skutek wypadku (zerwane ścięgno Achillesa na planie wideoklipu) cały koncert zagrała na wózku inwalidzkim. Tym razem była już w pełni zdrowia i wyjątkowo – jak na siebie – „rozgadana”. Dużo dziękowała publiczności, wyrażała dla niej uznanie, sporo mówiła. Mniej raczyła nas za to swoim uroczym, choć momentami nieco manierycznym, zakłopotaniem. Ale przede wszystkim świetnie śpiewała także przy okazji coveru Kultu, czyli własnej interpretacji „Arahji”. Jak wiemy, tekst Kazika dotyczył sytuacji w Europie Zachodniej przed zburzeniem Muru Berlińskiego. Ale wiemy też, że jego uniwersalna wymowa może być też dla wielu metaforą tego, co dzieje się w Polsce. Być może także dlatego Nosowska śpiewając ten kawałek płakała. Tym bardziej, że „mur” na tym koncercie też się pojawił. Mam na myśli to, co było dla wielu (dla mnie także) najbardziej kontrowersyjnym elementem Woodstocku – czyli barierki odgradzające wejście bezpośrednio pod Dużą Scenę. W tym roku ze względów bezpieczeństwa (czytaj: wymogów rządzących polityków) te barierki były przed nią, a Niebieski Patrol (pełniący funkcję ochrony) i Pokojowy Patrol pilnowali, by nie można było wnieść piwa pod scenę. Nie tylko zresztą piwa, ale wszelkich rzeczy uznawanych za niebezpieczne. Prowadziło to do sytuacji, że każdy wchodzący był kontrolowany, co bardzo irytowało ludzi, którzy nie mogli przedostać się pod scenę. Kumulacja tej frustracji nastąpiła właśnie na koncercie Hey. Ludzie krzyczeli: „Wpuśćcie nas!”. Przyniosło to jednak wymierny efekt: barierki zostały zdemontowane na czas tego koncertu i nie pojawiły się też przez cały dzień następny. Bardzo to ucieszyło samego Owsiaka, który niejednokrotnie podkreślał na Woodstocku swój krytyczny stosunek do barierek. Nosowska była tak zachwycona koncertem, że sama zaśpiewała publiczności „Sto lat”. Tradycyjnie jest przecież odwrotnie: robi to publiczność dla artystów, po zaintonowaniu przez Owsiaka. Co ciekawe, nie wiedzieć czemu, jednym zespołem, który się tego nie doczekał, był New Model Army, który dał bardzo solidny występ z tzw. „starej, dobrej szkoły”.

Po Hey wystąpili coraz bardziej w Polsce znani szwedzcy metalowcy z Amon Amarth (w tym momencie barierki wróciły już na swoje miejsce), który dali spektakularny występ, ze świetną pirotechniczną oprawą kojarząca się trochę z Sabatonem. Następnie już trochę uspokojoną publiczność ujął, wprowadzając w coraz bardziej progresywno-elektroniczny trans, popularny w naszym kraju zespół Archive, prezentując m.in. skróconą, choć i tak rozbudowaną wersję swego hitu „Again”. Całość, chyba dla kontrastu, zakończył zamaskowany DJ i producent znany jako Sir Bob Cornelius Rifo w projekcie The Bloody Beetroots Live, który jednak zaprezentował się nadspodziewanie efektownie i zasłużenie jego występ miał dużą widownię.

 

[img:7]

Archive, fot. D. Mękal

 

Trzeci dzień był dla mnie, podobnie jak dla wielu, zdecydowanie najsłabszy muzycznie, a upłynął przede wszystkim pod znakiem występów polskich artystów. Okazał się jednak jedynym na Przystanku, na którym, decyzją burmistrza Kostrzyna Andrzeja Kunta, nie było barierek.

Jako pierwszy na scenie pojawił się wyczekiwany przez wielu (sądząc choćby po liczbie koszulek), choć przecież niebędący w radiowym mainstreamie Nocny Kochanek. Jest to zespół, który bardzo dobrze odnajduje się w konwencji klasycznego heavy metalu, ale towarzyszą jej nieczęste w tym gatunku przewrotne i zabawne teksty.

Innym wyczekiwanym zespołem były jedyne w swoim rodzaju i trudne do jakiejkolwiek klasyfikacji Domowe Melodie. Połączenie piosenki autorskiej z poetycką i aktorską sprawiło, że frekwencja na ich koncercie była bardzo duża. Nie zabrakło największych hitów z „Grażką” na czele, która, jak się okazało, dla wielu woodstckowiczów jest wręcz kultowa. Powoli takim zespołem stają się całe Domowe Melodie z charyzmatyczną wokalistką Justyną Chowaniak, akompaniującą sobie na pianinie. Ten zespół-projekt jest do tego stopnia nietuzinkowy, że sam wydaje, a nawet i sprzedaje swoje płyty. Ciekawe zatem, czy dogadają się z Owsiakiem w sprawie wypuszczenia DVD z ich woodstockowego koncertu.

 

[img:8]

Domowe Melodie, fot. B. Muracki

 

Największą zaś zagraniczną gwiazdą sobotnio-niedzielnych występów (koncerty zakończyły się dobrze po 3 rano) była jedna z największych gwiazd rock alternatywnego, a mianowicie brytyjska grupa Nothing but Thieves, która poprzedzała koncert Domowych Melodii i która na ich tle wypadła… mniej efektownie. Zagrali bardzo poprawnie, ale trochę bez „iskry”, pomimo licznych przebojów w repertuarze (z najlepszym podczas koncertu „Sorry” na czele). Przed nimi zaś wystąpili: starzy angielscy woodstockowi znajomi (wystąpili na Przystanku w 2012 roku), czyli The Quemists, poruszający się na pograniczu rocka i muzyki tworzonej za pomocą komputerów; brzmiący i śpiewający bardzo angielsko duet Slaves; laureaci Złotego Bączka Małej Sceny za rok zeszły, czyli pochodzący z Azji (śpiewali m.in. po chińsku) Nine Treasures, grający kombinację folku i punku okraszoną nietypowym instrumentarium; oraz popularna francuska kapela reggae (mieszająca w swej twórczości także hip-hop i elektronikę) Dub Inc.

Do ostatnich zaś akcentów tegorocznego festiwalu należał występ Brytyjczyka Franka Turnera, który wraz ze swoją grupą The Sleeping Souls zaciekawił publiczność m.in. efektownym rock’n’rollem oraz tym, że dość sprawnie posługiwał się polskim językiem (humorystycznie nawiązał nawet do prof. Miodka). Na koniec zaprezentował się zaś tradycyjnie Piotr Bukartyk, który kilka godzin wcześniej wystąpił na Małej Scenie, choć pierwotnie miał pojawić się w ASP (zagrał w miejscu grupy Blues Pills, której wokalistka się rozchorowała). Wtedy miał miejsce prawdziwy finisz Przystanku. Bukartyk wraz z grupą uczęszczającą na prowadzone przez niego warsztaty muzyczne zaprezentowali specjalnie przygotowaną na tę okoliczność kompozycję oraz stałą piosenką finałową – „Z tyłu chmur”. Podczas jej rozbudowanego do granic możliwość refrenu Jurek Owsiak tradycyjnie podsumowywał Przystanek, dzielił się swoim refleksjami, dziękował uczestnikom i krytykował różne absurdy, które na Woodstocku się pojawiły.

 

[img:9]

Jurek Owsiak i Piotr Bukartyk podczasz zakończenia Przystanku Woodstock, fot. B. Muracki

 

A tych ostatnich trochę było. Nie tylko barierki (przez które większość koncertów w dwóch pierwszych dniach publiczność chcąca napić się piwa oglądała z dala od sceny, przez co było można odnieść mylne wrażenie na temat prawdziwej liczby uczestników Woodstocku), ale też np. brak zgody (za którym znów stoją rządzący) na wpuszczenie na teren Przystanku niemieckiej straży pożarnej, która zawsze polewała zachwyconych woodstockowiczów wodą. A w tym roku było szczególnie gorąco. Zarówno dosłownie jak i w przenośni.

Wróćmy jednak na chwilę do muzyki, bo warto kilka słów poświęcić koncertom, które odbywały się na tzw. Małej Scenie, w tym roku położonej w nieco innym miejscu niż wcześniej, dzięki czemu koncerty można było oglądać nawet z perspektywy wioski piwnej. Pierwszego dnia wystąpił m.in. coraz bardziej popularny (także dzięki współpracy z L.U.C.) Mesajah, funkowcy z Clock Machine oraz legendarny Oddział Zamknięty. Ta swego czasu jedna z ważniejszych grup polskiego rocka pojawiła się mimo faktu niedawnego pobicia ich aktualnego wokalisty Krzysztofa Wałeckiego, do którego to doszło po koncercie grupy we Wdzydzach Kiszewskich. Drugiego dnia (a właściwie już nocy, bo koncert zaczął się po północy, gdy trwał jeszcze występ Archive na Dużej Scenie) największą gwiazdą był zaś zespół LemON (przed nimi wystąpił m.in. energetycznie reggae’owy Tabu), który wpisał się tradycję, że na Przystanku występują finaliści lub laureaci programu „Must be the Music. Tylko Muzyka”. W przeszłości bowiem na Przystanku pojawili się m.in. Enej, Oberschlesien i BeMy (Enej wygrał pierwszą edycję, LemON trzecią, Oberschlesien było drugie w czwartej, a BeMy w szóstej edycji). Igor Herbut i spółka pokazali, że „radiowa” muzyka na Woodstocku ma także swoich odbiorców. Nie zabrakło największych hitów formacji, ze „Scarlett” na czele, oraz utworów z ostatniej i bardziej rockowej płyty zespołu „Tu” wydanej w tym roku. Zresztą na Małej Scenie wystąpił jeszcze inny zespół związany z ze wspomnianym talent show (w którym drugie miejsce w edycji piątej zajęła wspomniana też wcześniej Materia), soczyście metalowi The Sixpounder, dając ostatni koncert w tym miejscu w nocy z soboty na niedzielę. Poprzedzał go jednak chyba najbardziej wyczekiwany i gromadzący pokaźną frekwencję w tym miejscu występ formacji Dr Misio. Prowadzona przez Arkadiusza Jakubika grupa zagrała przede wszystkim utwory z ostatniej, tegorocznej płyty „Zmartwychwstaniemy”, z największym przebojem „Pismo” na czele. A sam Jakubik pokazał, że nie jest tylko doskonałym aktorem, ale też coraz lepszym wokalistą, swoje aktorskie umiejętności wykorzystującym także na scenie. Warto wspomnieć, że na Woodstocku znajdowała się jeszcze jedna scena – była ona zlokalizowana w Miasteczku Leszka (marki piwa Lech – sponsora głównego festiwalu), a wystąpili na niej m.in. Ted Nemeth. Specjalne strefy mieli także inni sponsorzy Woodstocku: Play (w jego strefie można było m.in. oglądać koncerty na specjalnym telebimie) oraz Allegro, jak co roku promujące działania ekologiczne.

 

[img:10]

Dr. Misio, fot. M. Kwaśniewski

 

Przystanek Woodstock to jednak nie tylko muzyka. Jak zwykle bardzo sprawnie funkcjonowały m.in.: płatne pola Toi Camp, gastronomia, pasaż handlowy, punkty usługowe, warsztaty artystyczne, sportowe aktywności (w tym mecze piłkarskie w ramach akcji „Wykopmy Rasizm ze Stadionów” i bieg Runmageddon), wystawy, punkty konsultacyjne, wioski piwne (były dwie), liczne happeningi oraz akcje wspierające ratowanie życia, problemy społeczno-socjologiczne czy mające na celu poprawę świadomości historycznej (jak co roku, już na terenie Przystanku, choć na dwa dni przed jego rozpoczęciem, chwilą ciszy upamiętniono się godzinę „W”). Ponadto można było m.in.: nauczyć się tańca, rozbijania namiotu, wziąć udział w przeróżnych konkursach i turniejach, skoczyć na bungee lub dla kontrastu oddać krew (którą pozwoliło sobie pobrać 1575 osób, co daje 708 litrów krwi). Funkcjonowały też miejsca wyodrębnione (teoretycznie) dla subkultur, religii czy ideologii, jak np. wspomniana Pokojowa Wioska Kryszny (utożsamiana przede wszystkim z miejscem duchowej refleksji oraz wegetariańskiego jedzenia) czy Przystanek Jezus. Tradycyjnie były także stanowiska Monaru i rzecznika praw obywatelskich, wioska motocyklowa (ostatniego dnia Przystanku odbyła się, jak zwykle, parada motocyklistów), wioska wegetariańska.

Poza wspomnianym wyżej Monarem aktywne były też inne stanowiska organizacji pozarządowych. Po raz pierwszy na Przystanku gromadzone były też pieniądze na WOŚP – zebrano ok. 60 tysięcy złotych. Po raz kolejny wrażenie robiło znajdujące się w tzw. Strefie Allegro koło widokowe, z którego można było obejrzeć przepiękną panoramę Woodstocku z wysokości ponad 30 metrów. Teatr im. J. Osterwy z Gorzowa Wlkp. wystawił zaś sztukę „Stopklatka” w ramach cyklu nocnych wydarzeń w ASP.

 

[img:11]

Woodstockowicze, fot. M. Bigoraj

 

Gośćmi wspomnianego ASP byli m.in. dr Adam Bodnar (rzecznik praw obywatelskich), Filip Chajzer, Maciej Orłoś i Robert Biedroń, wokół którego zgromadził się jeden z największych tłumów w dziejach tego miejsca. Przy tej okazji nie mogło obejść się polityki. Owsiaka zapowiadającego Biedronia chyba trochę jednak poniosło – mam na myśli, to że publicznie ze sceny namawiał posłankę Krystynę Pawłowicz do… seksu. Z drugiej strony można go zrozumieć, wiedząc, jak duże napięcie jest między nim a PiS-em i że Pawłowicz jest jedną z czołowych bojowniczek walczących przeciw twórcy WOŚP. Po tym incydencie szef Przystanku (który twierdzi, że jego intencje były dobre, nie złośliwe) wyraźnie się uspokoił. W ciągu całego festiwalu zdążył jednak pozdrowić ministra „sami wiecie jakiego” (można z dużą dozą pewności przypuszczać, że chodziło o przeciwnego Przystankowi ministra Błaszczaka) i podał rewelacje jednej z gazet, która uważa że na Woostocku Owsiak chce robić z Polek… muzułmanki. Wszystko to miało miejsce pierwszego dnia.

Charyzma i silna osobowość twórcy festiwalu jest jednak na Przystanku niezbędna do tego, by to wszystko utrzymać w ryzach. Co jednak najważniejsze, szef Woodstocku ciągle spotyka się ze słusznym szacunkiem, wsparciem i posłuchem wśród uczestników, którzy – jak na skalę miejsca, w którym są – zachowują się, jak co roku, nadspodziewanie bezpiecznie. Potwierdzają to policyjne statystki twierdzące, że przestępstw i wykroczeń jest tu mniej niż w ciągu trzech dni w mieście o podobnej do Woodstocku populacji. A w tym roku na Przystanek przyjechało ok. 250 tys. osób.

Miejmy więc nadzieję, że ten niezwykle piękny festiwal pozostanie na mapie naszego kraju. Bez względu na to, czy w Kostrzynie, czy w jakimkolwiek innym mieście.

 

[img:12]

Woodstockowicze, fot. D. Rutkowska

 

Tekst: Michał Bigoraj

 Zdjęcia dzięki uprzejmości Fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Polskie Rock

Muzyka

Księżyc na dwóch koncertach w Warszawie
Więcej wiadomości