RELACJA: Elton John w Tauron Arena Kraków

RELACJA: Elton John w Tauron Arena Kraków

11 maja 2019, 16:42

[img:1] Fot. Konrad Kubuśka
Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, są artyści, którzy już za życia stali się legendami. Taki truizm jak ulał pasuje jednak do Eltona Johna. Brytyjski piosenkarz, pianista i kompozytor to jedna z największych i najbardziej inspirujących gwiazd w historii muzyki rozrywkowej. W Krakowie po raz kolejny potwierdził dlaczego. Czy naprawdę już nie zobaczymy go w naszym kraju? W końcu wchodzący niedługo na ekrany filmy fabularny „Rocketman” (w reżyserii Dextera Fletchera), dotyczący jego kariery, być może sprawi, że artysta tę karierę zechce kontynuować.

4 maja w Tauron Arenie Elton wystąpił przed tłumnie zgromadzoną publicznością w ramach pożegnalnej trasy Farewell Yellow Brick Road trwającej do 2020 r. i obejmującej blisko 200 koncertów na całym świecie. Będzie więc na szczęście możliwość, by tę muzyczną ikonę zobaczyć jeszcze gdzie indziej. Być może skorzystam z tej opcji, bo podobnie jak po koncercie, który odbył 18 czerwca 2016 r. w Oświęcimiu w ramach nieistniejącego już Life Festival, jestem oczarowany.

Niezwykle rzadko tej klasy artysta zaczyna swój koncert punktualnie. Niestety, tak było tym razem i występ Sir Eltona Johna (za osiągnięcia muzyczne oraz działalność charytatywną otrzymał on bowiem tytuł szlachecki z rąk królowej Elżbiety II) rozpoczął się punktualnie. Dlaczego „niestety”, spytacie? Otóż dlatego, że na skutek problemów z depozytem spóźniłem się na trzy pierwszy utwory bohatera wieczoru, w tym na moją ulubioną piosenkę z jego repertuaru „I Guess That’s Why They Call It the Blues”. Utwór pochodzący z płyty „Too Low for Zero” z 1983 r. jest cudownym przedstawicielem balladowo-nastrojowej odsłony Johna, która zdominowała ten koncert. Ciekawostką jest fakt, że w studyjnej wersji tego kawałka na harmonijce zagrał Stevie Wonder, a oglądając wideoklip do utworu mamy rzadką sposobność zobaczyć, jak Elton prezentował się bez okularów. Słynne „eltonki” były też nieodłącznym elementem krakowskiego koncertu. Kolejnymi utworami, na których wykonanie nie dotarłem były zagrany jako pierwszy „Bennie and the Jets” oraz, stosunkowo mniej znany, „All the Girls Love Alice” (obydwa pochodzące ze znakomitego albumu „Goodbye Yellow Brick Road” z 1973 r., który zdominował koncert). Na szczęście załapałem się już na słynny „Border Song” – bezsprzecznie jeden z ważniejszych momentów koncertu, nie tylko pod względem muzycznym. W trakcie tej napisanej w 1970 r. pięknej kompozycji na wielkim telebimie, będącym centralnym punktem robiącej wrażenie scenografii, mogliśmy dostrzec m.in. Lecha Wałęsę, którego Elton uznaje za swego przyjaciela. Dedykacji utworów podczas koncertu było więcej. Tak jak w przypadku przede wszystkim „Candle in the Wind”. Ta niezwykle popularna piosenka znana jest głównie w wersji (ze zmienionymi słowami) z 1997 r. poświęconej zmarłej tragicznie księżnej Dianie (jeden z najlepiej sprzedających się singli wszech czasów) – będącej także przyjaciółką muzyka. Pierwowzór ballady powstał jednak w 1973 r. w hołdzie dla innej wielkiej kobiety – Marilyn Monroe. I to właśnie poruszające zdjęcia ikony kina ilustrowały ten utwór na wspomnianym wcześniej telebimie. „Candle in the Wind” to znakomity przykład intymnej wręcz ballady, którą Elton wykonywał solo na fortepianie, dając odpocząć świetnym muzykom, którzy towarzyszyli mu w jego efektownym bandzie (jeden z utworów zagranych na koncercie „Philadelphia Freedom” jest nawet sygnowany jako piosenka The Elton John Band). Innym, także niezwykle znanym przykładem takiego utworu był zagrany na bis na przepięknym czarnym fortepianie „Your Song”. Ta ballada, wykonana jedynie przez Eltona, była jednym z piękniejszych momentów koncertu. Ale ten występ składał się niemal tylko z takich momentów!

[img:2] Fot. Konrad Kubuśka

Oczywiście w imponującym repertuarze Elton są nie tylko nastrojowe spokojne utwory, ale też energiczne rock’n’rollowe i poprockowe hity. Najlepiej wypadł, niesamowicie energetycznie wykonany przebojowy „I’m Still Standing” – być może nie tylko największy przebój Eltona z lat 80. (pochodzi ze wspomnianego już znakomitego albumu „Too Low for Zero”), ale i z całej jego kariery. Ja przy tym kawałku nie usiedziałem i po prostu tańczyłem, co było rzadkością na trybunach (na których się znajdowałem), ale o wiele częstszym widokiem pod sceną, gdyż właśnie przy okazji tego kawałka wielu ruszyło pod nią, opuszczając swoje krzesła (otwarte pozostaje pytanie, czy ich ustawienie pod sceną było dobrym pomysłem). Wielkimi przebojami – zaprezentowanymi później i równie dla publiczności „tanecznymi” – były te z lat 70.: „Crocodile Rock” (którego charakterystyczny refren „la la la la” śpiewali chóralnie chyba wszyscy) i „Saturday Night’s Alright for Fighting” (także przedstawiciel znakomitej płyty „Goodbye Yellow Brick Road”) – a więc utwór, który w swoim koncertowym repertuarze miał także inny wielki przyjaciel Eltona Johna, jakim był Freddie Mercury. Ten ostatni wykonywał go oczywiście z grupą Queen.

Słusznie można zauważyć, że wymieniam niemal same hity, ale czy to może dziwić, skoro piszemy o podsumowaniu kariery jednego z największych muzyków naszych czasów? Dodajmy, że artysty mającego na koncie tak wiele przebojów, że mógł pozwolić sobie na pominięcie choćby „Pinball Wizard” z filmu „Tommy” (1975 r.), opartego na albumie grupy The Who o tym samym tytule (w tym filmie John wystąpił też jako aktor). Zabrakło też miejsca dla kilku klasycznych ballad: „Sacrifice”, „Nikita”, a zwłaszcza „Can You Feel the Love Tonight” z obrazu „Król Lew”. John jest bowiem także twórcą muzyki do filmów i musicali. W 1995 r. otrzymał razem z Timem Rice’em Oscara za ostatnią wymienią przeze mnie piosenkę.

[img:3] Fot. Konrad Kubuśka

Były za to inne wielkie przeboje, takie jak choćby „Sorry Seems to Be the Hardest Word”, „Daniel” czy znane z duetów odpowiednio z Tiną Turner i George’em Michaelem „The Bitch Is Back” i „Don’t Let the Sun Go Down on Me” (utwór pochodzi wprawdzie z 1974 r., ale ogromną popularność przyniosła mu wersja z 1991 r., wykonana przez Eltona wspólnie z Michaelem). Nie mogło oczywiście zabraknąć także nawiązującego do filmu, o którym wspomniałem na początku, utworu „Rocket Man (I Think It's Going to Be a Long, Long Time)” – jednego z wielu napisanych przez Eltona wspólnie ze swoim nieodłącznym tekściarzem Berniem Taupinem, który będzie także ważnym bohaterem filmu. Co ciekawe wspomniane przed chwilą „The Bitch Is Back” w momencie powstania dedykowane było ówczesnej żonie Taupina…

[img:4] Fot. Konrad Kubuśka

Na koniec wybrzmiało, co oczywiste ze względu na nazwę trasy, „Goodbye Yellow Brick Road” (oficjalne zdjęcie tournée nawiązuje też do okładki albumu o tej nazwie), podczas którego mogliśmy delektować się nie tylko muzyką, ale i efektowną scenografią, na którą składały się m.in. płaskorzeźby prezentujące różne etapy kariery Eltona (w trakcie koncertu oglądaliśmy także przekrój zdjęć i filmów z tej kariery). Znajdowały się one na dwupoziomowej scenie na specjalnej złotej ramie, która tę scenę otaczała.

Bohater wieczoru była zjawiskowy! Kto potrafi tak zaczarować za pomocą fortepianu i głosu? Wrażenia dźwiękowe były w dodatku poparte jak zawsze wyszukanym (choć o wiele bardziej stonowanym niż dawniej), ale jednocześnie niezmiennie eleganckim wizerunkiem scenicznym i bardzo dobrym kontaktem z zachwyconą publicznością, która niemal w komplecie zapełniła halę. Elton rzadko kiedy odchodził od instrumentu, ale kiedy już to robił, to wzbudzał szaleństwo. Kapitalną formę prezentował przez cały występ. Jego wokal brzmiał jak za najlepszych lat kariery! Świetnie się roznosił, był czysty, doniosły i głęboki. Równie ważna co głos jest u Eltona gra na fortepianie, a ta momentami ocierała się o wirtuozerię, zwłaszcza podczas solowych i częściowo instrumentalnych wykonań (jak np. „Funeral for a Friend” / „Love Lies Bleeding”). Elton John tradycyjnie przedstawił nam „starą, dobrą szkołę” rock’n’rolla, rocka, pop rocka, najlepszego popu i kombinacji kilku innych gatunków muzycznych. Dziękujemy za tę cenną lekcję.

[img:5] Fot. Konrad Kubuśka

Na koniec, przy deszczu złotego confetti pożegnał się z polskimi fanami w futurystycznym stylu, wjeżdżając specjalną windą „w” umieszczony za sceną ekran, na tle którego w pewnym momencie „zniknął”.

Pożegnał się jak na szlachcica przystało. Po szlachecku.

Auto relacji: Michał Bigoraj

Zdjęcia dzięki uprzejmości DM Agency i p. Darii Knapik

Pop

Muzyka

Next Fest w Poznaniu [Fotorelacja]
Więcej wiadomości