Giganci rocka w Londynie

Giganci rocka w Londynie

30 grudnia 2022, 15:03

Londyn to kolebka muzyki rockowej. Niektóre zespoły, jak Queen, powstawały w tym mieście. I to właśnie Queen, wspomaganych przez Adama Lamberta, ale także Eltona Johna i The Rolling Stones miałem okazję zobaczyć podczas koncertów w czerwcu. Był to bez wątpienia najwspanialszy muzyczny akcent tego kończącego się roku.

[img:1]Fragment koncertu Queen + Adam Lambert – fot. Bartosz Tutorski

Queen + Adam Lambert, 21 czerwca, O2 Arena

Roger Taylor i Brian May, czyli współzałożyciele zespołu Queen, spotkali się z Lambertem podczas finału 8. edycji programu „American Idol” w maju 2009 r., kiedy wspólnie wykonali hit „We Are the Champions”. Miało to miejsce bezpośrednio przed ogłoszeniem wyników programu, w którym Lambert – 40-letni obecnie amerykański piosenkarz (mający w dorobku cztery albumu studyjne), autor tekstów i aktor – zajął drugie miejsce. Wystąpił on z muzykami Queen ponownie na uroczystości MTV Europe Awards w listopadzie 2011 r. Występ został na tyle dobrze przyjęty, że artyści postanowili dać kilka koncertów w 2012 r., w tym 7 lipca we Wrocławiu na Stadionie Miejskim, co było pierwszym koncertem Queen w naszym kraju. Zespół – który aktualnie uzupełniają klawiszowiec Spike Edney, grający na instrumentach perkusyjnych Tyler Warren i basista Neil Fairclough – koncertuje do tej pory. Koncert w 02 Arena odbył się w ramach trasy The Rhapsody Tour, która z powodu pandemii była przekładana od 2020 roku.

[img:2]Adam Lambert, Roger Taylor i Brian May – fot. Michał Bigoraj

Wybór wokalisty do tej pory dzieli fanów Queen, głównie dlatego, że Lambert nie jest piosenkarzem rockowym. Z pewnością jednak jest bardzo dobrym wokalistą, najlepiej czującym się w balladach i utworach utrzymanych w popowej, pop-rockowej i musicalowej konwencji. Też nie byłem fanem tej współpracy, ale Lambert na koncertach z Queen prezentuje poważniejsze i bardziej dystyngowane oblicze niż na występach solowych. Mniej irytujące, niż w pierwszych latach koncertowania z Queen, są też jego sceniczne kreacje i przebieranki często z wyraźnym nawiązaniem do jego homoseksualizmu, o którym szczerze mówi. To jak wygląda, jest jednak mniej ważne od tego, jak śpiewa. A wspólnie z Queen robi to (na ogół) bardzo dobrze, czego dowodem jest choćby brawurowe wykonanie cudownie energetycznego „Don’t Stop Me Now”, które podparte instrumentalnym akompaniamentem Taylora i Maya było jednym z lepszych momentów tego wieczoru. Można napisać, iż wokalista „dotarł się” z zespołem, w efekcie czego ostatni z aż dziesięciu tegorocznych koncertów w Londynie (nie licząc krótkiego setu, który wykonali przy okazji jubileuszu 70-lecia panowania królowej Elżbiety II 4 czerwca) był kompletnym widowiskiem. No prawie, bo ze względu na chorobę niedysponowany był wokalnie Taylor, przez co zabrakło w koncercie numeru, który zwykle śpiewa z Lambertem w duecie, czyli „Under Pressure”. W oryginale słynną linię basu w tym utworze grał basista Queen John Deacon, do którego zabrakło mi choćby jednego nawiązania podczas koncertu (nie licząc jego „udziału” we fragmencie teledysku wyemitowanego w trakcie operowej części „Bohemian Rhapsody”). Nawiązania były zaś do Freddiego Mercury’ego. Pojawił się on w ostatnim fragmencie „Love of My Life” wyśpiewując z telebimu ostatnią zwrotkę. „Zmontowanie” go na ekranie razem z grającym Mayem było jak zwykle prostym, ale wzruszającym fragmentem. Tym razem Freddie nie „śpiewał” żadnej zwrotki przy okazji „Bohemian Rhapsody”. W całości zrobił to Lambert, który jak zwykle wygłosił też laudację na część jego i członków Queen, z którymi teraz występuje. A swoje niewątpliwie duże możliwości wokalne zaprezentował nam też choćby w świetnych interpretacjach klasyków pochodzących z płyty „The Works” (1984 r.): „Hammer to Fall” i „Radio Ga Ga”. Przekrój wokalnej skali dał też przy okazji zróżnicowanego muzycznie „Somebody to Love”, balladowej „Who Wants to Live Forever” czy w zagranym w skróconej wersji „Seven Seas of Rhye”. Rockowego „pazura” w głosie pokazał w „I Want It All”, w którym wokalnie wspomagał go kompozytor utworu May. Ważnym ogniwem zespołu był też grający na instrumentach klawiszowych Edney, przez niektórych nazywany piątym członkiem Queen, i to jeszcze za czasów życia Freddiego. Najistotniejsze dla wielu były jednak charakterystyczne gitarowe brzmienia wydobywające się spod palców Maya. Mogliśmy się nimi zachwycać podczas wszystkich utworów, w tym także solo gitarowego, w skład którego wszedł między innymi fragment symfonii e-moll „Z Nowego Świata” Antonína Dvořáka. Nie zabrakło w trakcie występu spektakularnej oprawy i scenografii (już od momentu opadnięcia kurtyny przy okazji orkiestrowej wersji fragmentu utworu „Innuendo”) w postaci efektownych świateł, efektów pirotechnicznych i laserów, świetnie widocznych choćby podczas solo Briana, którego zresztą znaczną część gitarzysta Queen zagrał z perspektywy specjalnego ruchomego nośnika. Lambert śpiewał też będąc w pewnym momencie na motocyklu, a „efektów specjalnych” było więcej. Jednym słowem: znakomite show.

Elton John, 24 czerwca, Hyde Park

Podobnie jak Queen także Elton John miał przerwę w trasie spowodowaną pandemią. A jest to jego pożegnalna trasa. Choć zabrzmi to banalnie, są to artyści, którzy już za życia stali się legendami. Taki truizm pasuje jak ulał do brytyjskiego piosenkarza, pianisty i kompozytora – jednej z największych i najbardziej inspirujących gwiazd w historii muzyki rozrywkowej. Farewell Yellow Brick Road, czyli trasa, która początkowo miała trwać do 2020 r. i obejmować blisko 200 koncertów na całym świecie, w przyszłym roku dobiegnie końca. Nie zmienił tego nawet dobry odbiór filmu fabularnego „Rocketman” z 2019 r. (w reżyserii Dextera Fletchera), dotyczącego życia i kariery Eltona. Był to mój pierwszy koncert, który widziałem w legendarnym Hyde Parku, jednym z najsłynniejszych parków na świecie. Nie mogłem chyba lepiej trafić w debiucie. I nie zmienił tego fakt, iż na skutek zwiedzania okolic Pałacu Buckingham spóźniłem się na trzy pierwsze utwory bohatera wieczoru, w tym na moją ulubioną piosenkę z jego repertuaru „I Guess That’s Why They Call It the Blues”. Utwór pochodzący z płyty „Too Low for Zero” z 1983 r. jest cudownym przedstawicielem balladowo-nastrojowej odsłony Johna, która zdominowała ten występ. Skoro wspomniałem Buckingham Palace, to dodam, że Elton John (podobnie jak Mick Jagger z The Rolling Stones) za osiągnięcia muzyczne oraz działalność charytatywną otrzymał tytuł szlachecki „sir” przyznany przez zmarłą w tym roku królową Elżbietę II. Iście szlachecki był także koncert. I to pomimo faktu, że zabrakło w nim kilku utworów, na które czekałem, np.: „Nikita”, „Can You Feel The Love Tonight” (utwór pochodzi z filmu animowanego „Król Lew” z 1995 r., a Elton otrzymał razem z Timem Rice’em za niego Oscara) czy „Sacrifice”. Choć fragment tej pięknej kompozycji mogliśmy usłyszeć w zagranym jako pierwszy bis utworze „Cold Heart” (wyprodukowanym przez australijskie trio Pnau), który Elton nagrał wspólnie z Dua Lipą, i jest ona remiksem zawierającym fragmenty jego utworów, m. in. także „Rocket Man (I Think Itʼs Going to Be a Long, Long Time)”. Dua Lipy zabrakło w Londynie, ale nie zabrakło hitów, dzięki którym Elton jest jednym z najważniejszych artystów w historii muzyki, np. „Candle in the Wind”. Ta niezwykle popularna piosenka (jeden z najlepiej sprzedających się singli wszech czasów) znana jest głównie w wersji z 1997 r., która ze zmienionymi słowami została poświęcona zmarłej tragicznie księżnej Dianie. Pierwowzór ballady powstał jednak w 1973 r. w hołdzie dla Marilyn Monroe. I to poruszające zdjęcia ikony kina ilustrowały ten utwór na telebimach ustawionych na wielkiej scenie, na której najbardziej imponującą dekoracją było przechodzące przez nią drzewo! Biorąc pod uwagę miejsce koncertu, trochę jednak dziwne było to, że do Diany artysta nie nawiązał, tym bardziej, że była ona jego wielką przyjaciółką i wspomniany utwór zagrał na jej pogrzebie. Elton nie zapomniał o innym przyjacielu – George’u Michaelu – przy okazji utworu „Don’t Let the Sun Go Down on Me” (utwór pochodzi z 1974 r., ale popularność przyniosła mu wersja z 1991 r., wykonana przez Eltona wspólnie z Michaelem). Eltonowy klasyk „Border Song” dedykowany był zaś Arethcie Franklin. Nie zabrakło także największego dla wielu hitu Johna z lat 80., czyli „I’m Still Standing”. Utwór traktuje o triumfalnym powrocie artysty do branży muzycznej mimo wielu problemów i uzależnień. Świetnie oddaje to wspomniany film „Rocketman”, a jeszcze lepiej można zrozumieć wszystko dzięki wspaniałej autobiografii „Ja. Elton John” (2020 r.) – najlepszej autobiografii, jaką czytałem. Wielkimi przebojami – zaprezentowanymi później i bardzo „tanecznymi” – były te z lat 70.: „Crocodile Rock” (którego charakterystyczny refren „la la la la” śpiewali chóralnie chyba wszyscy, ze mną włącznie) i „Saturday Night’s Alright for Fighting” – utwór, który w swoim repertuarze miał także inny przyjaciel Eltona Johna: Freddie Mercury. Kończyły one zasadniczą cześć koncertu.
 
[img:3]Darmowa wejściówka na koncert Eltona Johna, którą – podobnie jak na The Rolling Stones – dostałem m. in. dzięki członkostwu w Stowarzyszeniu Dziennikarzy im. Władysława Reymonta – fot. Michał Bigoraj

Kto inny potrafi tak zaczarować za pomocą fortepianu i głosu? W dodatku było to poparte jak zawsze wyszukanym, ale jednocześnie eleganckim wizerunkiem scenicznym i bardzo dobrym kontaktem z zachwyconą publicznością. Elton rzadko kiedy odchodził od instrumentu, nie grał też na nim w akrobatyczny sposób np. skacząc, co przecież kiedyś było jego wizytówką. Ale jego wokal brzmiał jak dawniej: był czysty, doniosły i głęboki. Równie ważne co głos jest u Eltona gra na fortepianie, a ta momentami ocierała się o wirtuozerię. A wszystko to było bardzo emocjonalne, jak dwa ostatnie utwory, które być może artysta zagrał w tym miejscu ostatni raz w karierze: „Your Song” i „Goodbye Yellow Brick Road”, po którym w efektowny sposób zniknął ze sceny wjeżdżając specjalną windą. Elton John przedstawił nam „starą, dobrą szkołę” rock’n’rolla, najlepszego popu i kombinacji kilku innych gatunków muzycznych. Genialny artysta.

The Rolling Stones, 25 czerwca, Hyde Park

12 lipca 1962 roku zespół dał swój pierwszy koncert! Debiut miał miejsce w londyńskim Marquee Jazz Club, a grupa przyszłych legend rocka wystąpiła w zestawieniu, z którego dwóch wymienionych jest w zespole do dziś: Mick Jagger (wokal), Keith Richards (gitara), Brian Jones (gitara), Dick Taylor (gitara basowa), Ian Stewart (instrumenty klawiszowe) i Tony Chapman (perkusja). W początkowym okresie nie mieli autorskich utworów, dlatego na repertuar pierwszego koncertu złożyły się wyłącznie utwory innych wykonawców. Stonesi zresztą na początku kariery czerpali z klasycznego rhythm’n’bluesa, a na ich płytach z lat 60. pojawiały się własne przeróbki mistrzów tego gatunku. Grupę zapowiedziano wówczas jako The Rollin’ Stones. Reszta jest już historią, którą świetnie znamy i której częścią byłem 25 czerwca. I to właśnie na ten koncert, przy okazji którego Jagger nawiązał też do wspominanego występu sprzed 60 lat, czekałem najbardziej podczas londyńskiego tournée. Był to pierwszy koncert w Londynie zagrany bez zmarłego w zeszłym roku Charliego Wattsa (którego bardzo dobrze za zestawem perkusyjnym zastępuje Steve Jordan), o czym Jagger także powiedział.

Od początku miało się wrażenie obcowania z muzycznym absolutem. Choć nie byłbym w stanie oceniać tego koncertu analitycznie, wskazywać błędy czy drobne niedociągnięcia. To w ogóle nie miało tego dnia znaczenia. Zobaczyć najważniejszy, obok The Beatles, zespół w historii muzyki rockowej w mieście, które jak żadne inne tę historię tworzyło to doznanie wręcz magiczne. I taki też był to koncert, w którym dostaliśmy w pigułce cudowną, sentymentalną podróż przez sześć dekad rock’n’rolla. Już pierwsze dźwięki otwierającego występ „Street Fighting Man” wprowadziły publiczność w stan ekstazy. Jedyny w swoim rodzaju charakterystyczny ruch Micka Jaggera, zawadiacki uśmiech i wyluzowany styl gry Keitha Richardsa, doprawione specyficznym humorem i radosną grą Ronniego Wooda były dla ogromnej widowni ujmujące. Równie ujmujący jest konsekwentnie rock’n’rollowy styl życia i wizerunek zespołu. Nie da się chyba go skwitować lepiej niż tytułem utworu, którego akurat w Londynie zabrakło – „It’s Only Rock’n’Roll (But I Like It)”.

[img:4]Koncert The Rolling Stones – autor tekstu na pierwszym planie, na telebimie widoczny Mick Jagger – fot. Autor nieznany

Najbardziej wyczekiwanym przeze mnie utworem zaprezentowanym podczas koncertu był „Paint It Black”. Utwór napisany przez duet wyborowy i trudną parę przyjaciół: Jaggera i Richardsa. Kawałek, który dotarł na szczyt zarówno brytyjskiej, jak i amerykańskiej listy przebojów. Używając metafor opartych na kolorach, tekst utworu opisuje smutek odczuwany przez kogoś oszołomionego nagłą i nieoczekiwaną utratą partnera. Po dziś dzień zarówno w wersji studyjnej, jak i koncertowej brzmi niezwykle energicznie, lekko hipnotyzująco, po prostu wspaniale. Ale to samo można napisać o wszystkich zagranych tego wieczoru utworach, jak choćby: „She’s a Rainbow” (ta piękna ballada została zagrana po raz pierwszy na trasie, a w jej trakcie, jakby w nawiązaniu do tytułu – na niebie pojawiła się tęcza!), jak zawsze znakomicie sprawdzający się na koncertach energetyczny „Start Me Up”, „You Can’t Always Get What You Want” (bezpośrednią inspiracją do tytułu utworu był fakt, że Jagger nie mógł kupić w jednym ze sklepów swojej ulubionej wiśniowej coli), czy jeden z największych wygranych trasy z okazji 60-lecia zespołu, czyli utwór „Out of Time”, przedtem nie wiedzieć czemu pomijany na koncertach. Reakcja publiczności podczas tego ostatniego utworu, którą „rozkołysał” w rytm muzyki i słów Jagger, była czymś, czego nie zapomną do końca życia… Nie zabrakło też oczywiście absolutnych evergreenów rocka z kończącym koncert „(I Can’t Get No) Satisfaction” na czele. Poprzedzał go inny klasyk „Sympathy for the Devil”, którego „rozbujana” koncertowa wersja trafia do mnie bardziej od studyjnej. Ten kawałek był jednym z wielu przykładów świetnej interakcji zespołu z publicznością. Cały park bawił się w rytm świetnie znanych dźwięków i wtórował Mickowi zwłaszcza wtedy, gdy wykonywał on charakterystyczny zaśpiew. Ale frontman Stonesów nie tylko śpiewał! Przy okazji „She’s a Rainbow” Jagger grał na gitarze akustycznej, w trakcie koncertu sięgał także po harmonijkę ustną. Śpiewał za to także Richards, a wykonywane przez niego utwory „Slipping Away” i „Connection” wypadły przyzwoicie. Richards, w którego głosie „czuć” rockowy styl życia, oczywiście akompaniował sobie na gitarze. W Londynie znów udowodnił, że – podobnie jak Wood – jest mistrzem instrumentu (choć w kwestii energii scenicznej obu muzyków bił na głowę Jagger), choć ważniejszy od wirtuozerskich popisów jest tzw. feeling.

O Rolling Stonesach zwykłem żartobliwie mówić, że ich największym sukcesem jest to, że jeszcze żyją. Zwłaszcza Keith jest żywym wcieleniem hasła „sex, drugs and rock’n’roll”. Pamiętajmy także o tym, że Jagger, Richards, Ronnie (a właściwie Ron) Wood to starsi panowie blisko osiemdziesiątki! A to ciągle oni są na scenie najważniejsi pomimo znakomitych muzyków, którzy ich wspomagają, jak np. długoletni „współpracownicy”: grający na instrumentach klawiszowych Chuck Leavell i basista Darryl Jones. Wyróżnić warto też wspomagającą Jaggera chórzystkę i wokalistkę Sashę Allen, której popisy wokalne, zwłaszcza w „Gimme Shelter” niezmiennie robią wrażenie. Stonesi wielokrotnie udowadniali, że wiek nie ma dla nich znaczenia. Londyński występ po raz kolejny potwierdził, że ikry, energii oraz estradowej werwy powinni im zazdrościć wszyscy młodsi koledzy po fachu. Oglądanie tego zespołu – będącego nie tylko muzycznym fenomenem, ale także stałym elementem światowej popkultury i historii – jednak nie ekscytowałoby tak bardzo, gdyby nie było poparte znakomitą oprawą muzyczną. A w Hyde Parku Stonesi nie zawiedli! Jak zawsze. Oby grali jak najdłużej!

Autor tekstu: Michał Bigoraj

Rock

Muzyka

Ajeet na koncercie w Warszawie
Więcej wiadomości