Współczesne tendencje w muzyce widziane okiem realizatora dźwięku
Realizator to szara eminencja muzyki na żywo. Będąc podczas koncertu skupieni na zespole częstokroć zapominamy, że sukces koncertu to także wynik pracy zdolnego realizatora. O byciu profesjonalnym uchem, interferencjach i niespełnionej klątwie cyfry rozmawiamy z Maćkiem Szewczykiem, zawodowo związanym ze sceną i firmą SoundTrade.
W branży muzycznej funkcjonujesz od dawna. Jak różni się to, co słyszałeś 10 lat temu, od tego, co ze sceny słyszysz teraz?
Zasadniczo wszystko brzmi tak samo, jednak z czasem jest coraz to mniej i mniej góry. Oczywiście żartuję. Na starcie możemy lekko rozwinąć pytanie i zapytać jak zmieniły się sygnały, które dostawałem do obróbki na przestrzeni ostatnich 10 lat. A więc…
Słyszę coraz lepiej przygotowane instrumenty i bardzo dobrze przemyślane pod względem realizacji brzmienia „rigi” muzyków. Coraz więcej zespołów decyduje się na własne stoły, własne mikrofony, przynajmniej wokalne nie mówiąc o „własnych” realizatorach. Daje to szanse na lepszą powtarzalność z koncertu na koncert. Sprzęt jest lepiej dopasowany do charakterystyki danego źródła dźwięku.
Nie jest zaskakujące, że jeśli pewien głos brzmi najlepiej na konkretnym typie/modelu mikrofonu, to pobranie sygnału właśnie takim minimalizuje dalszą jego obróbkę. Zaoszczędzony w ten sposób czas realizator może poświęcić na różnego rodzaju „bajery” jak chociażby aranżowanie efektów.
A cytując klasyka „z miksem mamy do czynienia dopiero po pojawieniu się pogłosu”.
Od lat zajmujesz ciężkim nagłośnieniem scenicznym. Możemy w dziedzinie systemów liniowych i odsłuchów mówić o rewolucji, czy to raczej - jak wśród np. wzmacniaczy gitarowych - nieustanne poprawianie klasycznego pierwowzoru?
Na pewno była to rewolucja, ale jakiś czas już minął. Biorąc pod uwagę fakt, że połowę roboty jeśli chodzi o zasadę działania LA odwalił w latach pięćdziesiątych pewien amerykański badacz… Tak, można powiedzieć, że obecnie to nieustanne poprawianie pierwowzoru.
To co usystematyzował Harry Olson tyczy się głównie współdziałania przetworników nisko- i średniotonowych Line Array. Rewolucja dotyczyła w największym stopniu pasma najwyższego, które udało się zapakować w bardzo wąsko grające tuby/falowody. Zresztą, w przypadku liniówek mamy do czynienia z takim samym zjawiskiem interferencji jak w przypadku „klasycznych” zestawów. Jednak w przypadku liniówek, dzięki systemowi precyzyjnego wzajemnego rozmieszczania źródeł (kątowanie) i programom symulującym zachowanie tych zespolonych źródeł możemy zminimalizować te „złe” interferencje, a zmaksymalizować te „dobre”. Poza tym pionowy układ głośników interferuje zawsze w prostszy sposób niż matryca trzy na trzy czyli stare dobre MSLki.
Dr Christian Heil przyznał się w jednym z wywiadów, że na długo przed opracowaniem falowodów, wieszał w pionowych klastrach zwykłe tubowe paczki, bo po prostu brzmiało to lepiej niż gdyby były postawione obok siebie.
Od jakiegoś czasu da się zauważyć nieformalny spór między zwolennikami analogowych i cyfrowych konsolet mikserskich. Zwykło się także mówić, że pierwsze są do studia, a drugie na live'y. Co o tym myślisz?
Pewien zacny realizator podsumował temat tak: „cyfra może i nie brzmi, ale analog szumi jak smok”. Z kolei z ust młodego muzyka usłyszałem kiedyś, że „nie ważne jaki instrument – ważne, aby wyrazić siebie”. Dla mnie po prostu cyfra jest tańszym rozwiązaniem. Istnieje teoria, że nasza narodowa potrawa – bigos – smakuje nam ponieważ jest nam podawana regularnie w niewielkich ilościach i to przez spory kawałek czasu. Tak samo jest z analogiem. Mamy to brzmienie wyryte w uszach i mimo, że posiada więcej zniekształceń, to cyfra nie ma wyboru – musi umieć to brzmienie emulować.
Na pewno nie jestem odosobniony w tym, że kiedy tylko jest okazja, to z przyjemnością używam sprzętu analogowego. Oczywiście, są to rozwiązania droższe i nie zawsze jest tyle peryferiów ile byśmy potrzebowali, żeby dobrze coś zrealizować. To też jest jakby zaleta analogowego miksera – narzuca on pewien workflow ze względu na stosowane w nim rozwiązania techniczne. Niektórzy przecież zapomnieli o grupach audio, w których obrabia się dynamikę podmiksu kilku źródeł. Teraz, kiedy w każdym kanale nawet w najmniejszym cyfrowym stole mamy dwa procesory dynamiki i możliwość zainsertowania dodatkowej wtyczki, mało kto zechce jeszcze to grupować i poddawać dalszej obróbce. Natomiast na ograniczonym outboardzie analogowej konsolety wspólne kompresowanie bębnów czy wokali to chleb powszedni.
Koncert zawsze egzekwuje warsztat. Czy Twoim zdaniem nowoczesna technologia pomaga młodym zespołom zamaskować niedoskonałości, czy wręcz przeciwnie?
Wiek nie ma tu znaczenia, a do maskowania niedoskonałości może posłużyć nawet prymitywna technologia. U mnie w podstawówce jechaliśmy z playbacku na zwykłej taśmie magnetofonowej, a właściwie to powinienem powiedzieć, że z kasety. Niestety kaseta nie była doskonała – tańczyć musieliśmy sami. Koncert egzekwuje warsztat albo i nie, ale właśnie dla tego warsztatu się na koncerty przychodzi, samych kaset można posłuchać w samochodzie.
Kilka lat temu obawiano się wtyczek VST i szeroko rozumianej emulacji. Dziś wiemy, że niepotrzebnie. Czy podobna sytuacja ma obecnie miejsce w nagłośnieniu wykorzystującym urządzenia mobilne (tablety, smartfony) oraz Wi-Fi? Jest się czego bać?
Nie ma się co oszukiwać – każdy odróżni brzmienie symulacji od brzmienia prawdziwego pieca z lampami w środku. Pod warunkiem, że będzie mógł te brzmienia porównać. Możliwości adaptacyjne ludzkiego układu słuchowego są ogromne. Jeśli nikt nam co i rusz nie przypomina jak brzmi lampowy oryginał (np. drugi gitarzysta), to po chwili nie ma problemu = brzmienie gitary jest bez zarzutu. Więc jeśli w zespole są dwie gitary i obydwie zaopatrzymy w symulacje, to nie ma kłopotu ?
Oczywiście trochę to przerysowane, ale na pewno mamy tu do czynienia z brzmieniowymi niuansami, które nijak się mają do „jest za głośno” albo „nie słyszę co oni śpiewają”. Jeśli więc dzięki symulacji mamy większą kontrolę nad przesłuchem ze sceny, bo sygnał z niej idzie tylko w monitory podłogowe skierowane w muzyków lub jeszcze lepiej – w słuchawki – to czemu nie, rezygnuję z „prawdziwego brzmienia”. Poza tym, jeśli gitarzyści rangi Leszka Cichońskiego mogą grać na symulacji i nadal świetnie brzmieć, to chyba nie jest to żadne zło. Oczywiście, są rozwiązania analogowe, dzięki którym można uzyskać podobne rezultaty, ale w tym przypadku znów pojawia się argument finansowy.
Czy jest czego się bać? Najłatwiej mi będzie użyć analogii – Bob „6o6” McCarthy mówi, że dźwięk jest trudny do wytłumaczenia z tej prostej przyczyny, że go nie widać. Podobnie jest z łącznością bezprzewodową. Sprzęt ma to do siebie, że zdarza mu się czasem zawieść biednego, ufnego człowieka bez względu na użytą technologię. Różnica jest taka, że jak zawiedzie kabel, to wszyscy powiedzą: „o, kabel się zepsuł” i przejdą nad tym do porządku dziennego. Jeśli zawiedzie połączenie bezprzewodowe, to od razu mamy weltschmerz, a potem wielogodzinne rozmowy and so on.
Reasumując, nie ma się czego bać.
W środowisku realizatorskim jesteś znany jako zwolennik nietypowych rozwiązań. Wpadłeś ostatnimi czasy na nowy, odbiegający od schematu pomysł?
Tutaj bym nie przesadzał, ale wymyśliłem coś nowego ostatnio, i owszem. Otóż wszyscy doskonale wiemy, że suby najprościej ustawić w jednym miejscu, jako mono blok. Wtedy nie mamy problemów z grzebieniami itp. Z drugiej strony nie zawsze takie ustawienie jest możliwe, co jeszcze lepiej znamy z autopsji. Dostajemy do zagrania układ L-R. I co teraz ?
Nic prostszego – prosimy o skonfigurowanie dwóch auxów do wysyłki na sub. Jeden na suby lewe, a drugi na prawe (wtedy okaże się na pewno, że brakuje już w płycie powrotów). Następnie wrzucamy do tych subów instrumenty basowe naprzemiennie tzn. stopa do pierwszego, bas do drugiego itd. Energetycznie obciążamy basy mniej więcej po równo, natomiast unikamy grzebienia, ponieważ lewe i prawe basy grają różnymi sygnałami i nie mogą ze sobą interferować. Jeśli chodzi o lokalizację, to też nie ma większego problemu, bo układ słuchowy jest dookólny poniżej mniej więcej 100 Hz.
Przykro mi tylko, że nie jest to w całości mój autorski pomysł. Dave Rat robił tak podobno na europejskiej trasie RHCP tylko, że z fullami. Potrzebował dużo kopa, więc zażyczył sobie podwójny zestaw VDOSCa – po dwa „banany” na stronę. Żeby nie powodować dzikich interferencji jak w przypadku zwykłego klastra tubowego, zasilał „sąsiadki” innymi sygnałami.
Zrealizowałeś w swoim życiu wiele koncertów. Czy jest wśród nich projekt, który szczególnie wspominasz?
Najczęściej jestem związany z aparaturą, więc jak ktoś mnie pyta o wspomnienia, to od razu na myśl przychodzą mi firmy nagłośnieniowe i kluby, w których pracowałem. Były przedsięwzięcia małe i duże, każde z nich jedyne w swoim rodzaju. Dużym szacunkiem darzę lata spędzone w Blue Note Jazz Club w Poznaniu. To jest miejsce, które uczy. Zarówno ze względu na kwitnące za sprawą pobliskich uczelni środowisko młodych adeptów akustyki, jak również dzięki możliwości współpracy z muzykami światowej czołówki jazzu i nie tylko. To tutaj gitarzysta pewnego niemieckiego zespołu trash metalowego zapytał po pierwszych swoich akordach: „Czy nie jest przypadkiem za głośno? Może powinienem się ściszyć?” – bezcenne doświadczenie.
Teraz taka wysoka świadomość jest na porządku dziennym, ale te parę lat wstecz po prostu oniemiałem.
Odrobina dydaktyki na koniec. Zdarza się, że uczysz realizacji młodych ludzi. Czy jest Twoim zdaniem coś, na co powinni zwrócić szczgólną uwagę?
Jest taka rzecz, na którą trzeba przy realizacji zwracać szczególną uwagę i jest to muzyka, a młodym ludziom – jak to określiłeś – najbardziej potrzebna jest dyscyplina.
Tak całkiem serio, to polecam rzetelne podejście do samej techniki scenicznej, która jest podstawą realizacji dźwięku. Z pewnością trzeba posiąść tajniki pracy z przewodami i mikrofonami, czy statywami, aby móc nauczyć się samej realizacji – im szybciej dasz sobie radę z montażem, tym więcej czasu będziesz potem miał na próbę.
Poza tym najważniejszy jest dźwięk na scenie, bez względu na to, czy gramy klub czy wielki plener. Dużo łatwiej jest budować frontowy miks na pewnych siebie, grających w komforcie muzykach. Nawet jeśli przesłuch z monitora jest przez to trochę większy.
Dzięki za rozmowę i powodzenia.
Dzięki również!