WYWIAD: Janusz Panasewicz
15 kwietnia na półki sklepowe trafił ich dwudziesty album "Miłość i władza". Na ten rok przypada również trzydziestopięciolecie zespołu - mowa oczywiście o zespole Lady Pank. O nowym albumie, kryzysach i przeszłości opowiada wokalista formacji - Janusz Panasewicz.
fot. A. Tyszko
Michał Bigoraj: Niewiele jest zespołów, które tak jak Wy z powodzeniem mogłyby zaprezentować swój dorobek w akustycznych i symfonicznych aranżacjach. Co ciekawe Lady Pank ma na koncie także flirt z elektroniczną muzyką taneczną. Mam na myśli album „W transie” (płyta pochodzi z 1997 r. i zawiera remiksy przebojów zespołu nagrane w różnych gatunkach, np.: techno, drum and bass czy breakbeat). Jak ocenia Pan z pespektywy czasu ten projekt?
Janusz Panasewicz: To była przygoda. Sami byśmy na to nie wpadli. Ten projekt był owocem naszej współpracy z Wojtkiem Olszakiem (producentem muzycznym, realizatorem dźwięku, kompozytorem i muzykiem grającym na instrumentach klawiszowych; podobnie jak gitarzysta Michał Sitarski współpracuje on z zespołem, występując gościnnie na koncertach, jak i płytach w charakterze muzyka sesyjnego – przyp. M.B.), z którym się zaprzyjaźniliśmy. Pewnego dnia siedząc w studiu zaczęliśmy rozmawiać o jego pomyśle. Na początku „zrobił” w ten sposób „Zamki na piasku”. To było takie trochę transowe. Trudno to do końca nazwać. On wówczas słuchał dużo angielskiej muzyki klubowej i stwierdził, że może uda się „przerobić” nasze stare numery w taki sposób. Nam się ten pomysł spodobał, dlatego że był kompletnie inny od tego, co robiliśmy do tej pory. Był też zabawny. Graliśmy nawet koncerty, w których wykorzystaliśmy beaty do kilku piosenek. Powstał pomysł całej płyty w takiej konwencji. Dla nas było to nieplanowane, powstało spontanicznie z uwagi na to, że Wojtek był zakręcony na tym punkcie. A nasza przyjaźń spowodowała, że zareagowaliśmy na zasadzie: „Dobra, to rób!”. Miałem przy tym niewiele pracy. Podogrywałem tylko swoje wokale. Wojtek pozostawiał podstawowe ślady i obudował je elektroniką.
Jeden z Waszych przebojów „Zostawcie Titanica” także znalazł się na tej płycie. Ciekawostką jest fakt, że tekst utworu różni się nieco od oryginału autorstwa Grzegorza Ciechowskiego. Brakuje jednej zwrotki, a za to inna jest śpiewana dwa razy…
Dość istotny drobiazg! (śmiech).
Tak, ale zacząłem o tym mówić dlatego, że w piątek 15 kwietnia (wywiad był przeprowadzany 13 kwietnia – przyp. M.B.) jest nie tylko premiera Waszej nowej płyty, ale także mijać będzie 104. rocznica zatonięcia Titanica (dokładnie z nocy z 14 na 15 kwietnia).
Odnośnie Titanica to jest nawet wystawa w Warszawie jemu poświęcona. Nawet moje dzieci były na niej. Bardzo im się podobało.
Wróćmy do tematyki tekstów Waszych utworów. Zespół zasłynął także poprzez kapitalne teksty autorstwa przede wszystkim Andrzeja Mogielnickiego (współzałożyciela zespołu), ale także wspomnianego Grzegorza Ciechowskiego, Zbigniewa Hołdysa, Marka Dutkiewicza, Jacka Skubikowskiego, Bogdana Olewicza, Jacka Cygana i Pana. Dwa teksty do Waszej najnowszej płyty „Miłość i władza” są stworzone przez wspomnianego Bogdana Olewicza, kojarzonego głównie ze współpracy z Perfectem. Pozostałe napisał Wojciech Byrski. Jan Borysewicz, który miał już okazję pracować z nim tak wypowiada się na jego temat: „poczułem w nim ten sam potencjał i talent, który cechował Andrzeja Mogielnickiego”. Czy podziela Pan ten pogląd?
Raczej nie. Powiem szczerze, że nie znałem wcześniej jego twórczości. Wiedziałem, że napisał kilka piosenek dla IRY i dla Artura Gadowskiego. Mogiela (Andrzeja Mogielnickiego – przyp. M.B.) znałem natomiast od podszewki. To był mój przyjaciel i jest nim do dzisiaj. To były poza tym inne czasy, inna historia. Co do Wojciecha Byrskiego szczerze powiem, że na początku nie byłem przekonany, czy on to udźwignie... Wszystkie teksty, które dotyczą duszy człowieka, mężczyzny, kobiety, związków między ludźmi, to w jego wykonaniu OK. Parę tekstów dostałem od Janka (Jana Borysewicza – przyp. M.B.), bym sobie poczytał i zobaczył, co o nich myślę. Natomiast jeśli chodzi o tzw. teksty społeczne typu „Władza” czy „Lizusy”, to miałem wątpliwości. Mogiel to był absolutny mistrz tekstów społecznych! Bogdan Olewicz także świetnie takie rzeczy wychwytuje, ale Mogiel jest niezastąpiony. Czasem aż krzyczeliśmy na niego: „Andrzej, przestań już z tą polityką! My chcemy fajnych piosenek!”.
Ludzkich.
Tak jest. Ale on siedział w tym i jego to kręciło. Dlatego też byłem trochę nieufny wobec Byrskiego. Ale mnie zaskoczył. Na początku, jak posłuchałem tekstu do utworu „Władza”, to go nie chciałem. Mówię sobie: „Każda władza nam przeszkadza (fragment tekstu do utworu „Władza” – przyp. M.B.)? Czy to nie jest jakaś herezja? Przecież nie wszystko mi przeszkadza. Może coś mi się podoba?”. Ale później zacząłem o tym myśleć i zastanawiać, czy mogę to zaśpiewać. Przeanalizowałem to od początku do końca i okazało się, że jak sobie przypominam dawne czasy dzieciństwa, później już Lady Pank itd., to czy to była komuna, czy jakiekolwiek władze w Polsce, które się zmieniały, to ja, jako obserwator tego, wiem, że do każdej władzy ludzie mieli pretensje! Nie było tak, że byli zakochani w jakimś premierze czy prezydencie. Była część ludzi którym dana władza odpowiadała i część, której nie odpowiadała. Tak naprawdę więc cokolwiek by ta władza nie robiła i jakakolwiek i w jakim czasie by była, to zawsze generalnie ludzie mieli ją gdzieś. W związku z tym pointa tego, że „każda władza nam przeszkadza” okazała się dla mnie zrozumiała i doszedłem do wniosku, że mogę śpiewać ten utwór. Natomiast utwór „Lizusy” to jest konkret mówiący o tym, że są tacy ludzie, którzy za cenę pieniędzy czy stanowiska potrafią wleźć komuś w tyłek. Co też jest od lat niezmienne. Nie spodziewałem się, że Wojtek się za takie rzeczy weźmie, ale ostateczny efekt jest dla mnie OK. Może nie jest to tak wymyślny kunszt jak u Andrzeja, którego piosenki zostają na lata, a ich teksty są cytowane. Ale niewątpliwie ma chłopak talent. Zwłaszcza do wspominanych „uczuciowych” tekstów. Janek od początku mówił: „Jeśli jakiś tekst Ci się nie podoba, to go wywalamy, by się z tym nie bujać”. Więcej było piosenek, które powstały na tę płytę. 13 lub 14 (ostatecznie znalazło się na niej 10 utworów – przyp. M.B.). Niektóre odrzuciliśmy, bo nie pasowały nam stylistycznie, inne zaś tekstowo. Jeden z nich był chyba Bogdana. Jak czytałem te teksty w domu, to wydawały się w porządku. Ale jak w studiu nałożyłem słuchawki, jak instrumenty zaczęły grać, to nie mogłem znaleźć magii. To nie ja byłem. Od razu zarówno Rafał Paczkowski (producent płyty - przyp. M.B.), jak i Janek powiedzieli: „O Jezu! Zostawiamy te numery. To nie dla Ciebie”. Tak że tak to z tymi tekstami jest. Nigdy się zresztą nie upieraliśmy się przy tekstach. Mieliśmy zawsze szczęście do świetnych tekściarzy. Np. teraz na koncertach gramy „7-me niebo nienawiści”, a ludzie, który go przedtem nie znali, otwierają oczy, bo to jest „w dychę”, bo to jest o tym, co się dzieje teraz.
Co ciekawe jest to utwór, który Mogielnicki napisał dla Was po 15 latach przerwy na płytę „Besta Besta” z 2002 r. Okazało się, że tym tekstem „trafił w punkt”.
Tak. Trafił tak, że jest to teraz nasz sztandarowy numer.
A czemu na nowej płycie zabrakło tym razem Pana tekstów? Jako tekściarz zadebiutował Pan na płycie „Na na” (1994 r.), na której są także utwory ze słowami Olewicza. Najlepiej, moim zdaniem, wypadał Pan zaś na albumie „Łowcy głów” (1998 r.) jako autor „Znowu pada deszcz”. Obie płyty to wizytówki Lady Pank lat 90.!
Janek współpracował już z Byrskim i miał do niego zaufanie. Chyba że ja tego nie udźwignę, nie będę tego chciał. Nie ukrywam, że szykuję teraz swoją „rzecz”. Nie chcę o niej w tej chwili mówić. Będą ją prawdopodobnie nagrywał jesienią z innymi, dość znanymi muzykami. Będzie to moja solowa płyta, ale sądzę, że może być dużym zaskoczeniem. Jest to póki co moja tajemnica. Zacząłem już nad tym pracować. Są tam moje przemyślenia, moje teksty, które byłyby trudne do przełożenia na szlagierowy język Lady Pank. Pracując przy projekcie jestem jakby w innym klimacie, w innej ciągłości. Gdybym był tekściarzem, takim jak np. Bogdan Olewicz, to nie ma problemu: „Ciach! Zamykam wszystko i piszę!”. Ale ja piszę teksty wtedy, gdy mam nastrój, kiedy mi to pasuje. Ostatnio sporo pisałem dla Lady Pank. Dlatego chciałem, by nowa płyta była „świeższa” – by coś zmienić, by zobaczyć, jak to wyjdzie z kimś innym. To po pierwsze. A po drugie, jak wspominałem, myślę o czymś swoim i nie chciałbym „wychodzić z tego klimatu”, w którym przy tej okazji siedzę. Dlatego przy ostatniej płycie zespołu potraktowałem siebie tylko jako wokalistę. Bardzo było mi z tym dobrze. Byłem spokojny. Przychodziłem na godzinę do studia, nie musiałem się martwić o nic, np. że tu jakieś zdanie mi nie pasuje. Dawno nie śpiewałem cudzych tekstów. W związku z tym czemu nie?! Zwłaszcza że musiałem je zaakceptować i mi pasowały.
O nowej płycie mówi Pan: „Płyta »Miłość i władza« to według mnie typowe Lady Pank. Nie wyważamy otwartych drzwi, nikt od nas nie oczekuje rewolucji”. Takie było założenie czy, mówiąc kolokwialnie, tak po prostu wyszło?
Tak wyszło! Myśmy nie zakładali że będzie np. trochę o polityce, a trochę o czymś innym. Dawno nie nagraliśmy płyty, od czasu „Maratonu” (ostatni studyjna płyta zespołu „Maraton” pochodzi z 2011 r. – przyp. M.B.) i doszliśmy do wniosku, że warto coś nagrać! Zaczęliśmy o tym rozmawiać, np. jadąc na koncerty. Janek powiedział, że będzie mi wysyłał na bieżąco różne rzeczy, trochę numerów, które miał już skomponowane. I później, jak się zaczyna próby, to nigdy nie wiesz, jaki będzie finalny produkt. Chyba, że zakładasz np., że chcesz grać ostro i teraz robimy taką płytę, że przypierdzielamy (śmiech). Natomiast tutaj Janek przyniósł takie numery, że podejrzewam, że nawet jakbyśmy wymyślili sobie innego producenta, to nie wiem, czy wylepiłby on z tych piosenek coś innego. Ponieważ one są dość liryczne, dość proste. Oparte na dwóch, trzech akordach. Opisane są w nich krótkie historie. Stwierdziliśmy, że Rafał Paczkowski zna nas dobrze od lat. I on te gitary „jankowe” najlepiej uniesie.
Wróćmy do wspomnianych symfonicznych i akustycznych koncertów. Siłą tych pierwszych (granych wspólnie z Orkiestrą Symfoników Gdańskich od 2008 r.) jest fakt, że aranżacja i orkiestracja utworów zespołu nie ogranicza się, jak to często w tego typu projektach bywa, do drugoplanowego, orkiestrowego akompaniamentu. Tu mamy do czynienia z dialogiem zespołu z orkiestrą, w którym dwa światy są równorzędne i wzajemnie od siebie zależne. Utwory są rozbudowane, inaczej zaaranżowane i uzyskują orkiestrową oprawę. Muzyczne przerywniki w wykonaniu orkiestry nie sprowadzają się tylko do uwertur wiernie odwzorowujących klasyczne tematy. Wiele fragmentów (nie tylko muzyki poważnej, ale też jazzowej i filmowej) było specjalnie zaaranżowanych i przeplecionych z charakterystycznymi tematami utworów Lady Pank. Czy możemy spodziewać się kontynuacji tego projektu, a jeżeli tak, to czy planujecie jakieś zmiany?
Ten projekt cały czas mamy na podorędziu. To jednak jest drogi projekt…Cały czas takie koncerty są dostępne w naszej ofercie. Jeśli jest zainteresowanie, zajmuje się tym nasz management. Tu jest sprawa po prostu pieniędzy. To drogo kosztuje, ponieważ trzeba ok. 50-osobową orkiestrę położyć w hotelu i „zwydatkować”, ile ma bilet kosztować. Czasem zdarza się, że pojawia się sponsor strategiczny, który robi jakąś kampanię, a przy okazji chce „to”. My jesteśmy otwarci na taki projekt. Podejrzewam, że jeszcze w tym roku kilka takich koncertów zagramy. Natomiast co do nowości, to podejrzewam, że trzeba będzie trochę nowych rzeczy wprowadzić. Aranżer, czyli brat dyrygenta (Marcin Szczypiorski jest autorem aranżacji utworów Lady Pank w orkiestrowej oprawie oraz pierwszym wiolonczelistą Symfoników Gdańskich, a jego brat Andrzej jest dyrygentem Orkiestry Symfoników Gdańskich – przyp. M.B.) i sam dyrygent są z nami w stałym kontakcie. Jak my coś chcemy nowego, to im to podsyłamy, a oni nam wysyłają nowe aranże. Staramy się coś zmieniać, urozmaicać. Mamy stałą współpracę z nimi i bardzo nam się to podoba, ponieważ jest to dla nas fajna przygoda.
Pomówmy chwilę o także znakomitych koncertach akustycznych. Mają one dłuższą historię od symfonicznych. Pomysł na taką prezentację dorobku grupy pojawił się już 17 grudnia 1994 r. W Studiu S-1 Radia Łódź S.A. miał miejsce akustyczny koncert transmitowany przez Polskie Radio Łódź oraz Program 2 Telewizji Polskiej. W następnym roku został wydany zapis tego wydarzenia w postaci płyty CD – „Mała wojna – akustycznie”. Kameralna sceneria, wręcz bezpośredni kontakt z publicznością dodają atmosfery magii i intymności już od pierwszych dźwięków, wśród których, podobnie jak w przypadku symfonicznych koncertów, prezentujecie repertuar z całej kariery. Godna podziwu jest powściągliwość i skupienie Pana oraz Jana Borysewicza. Panowie znani się z tego, że na scenie lubią zachowywać się swobodnie. Akustyczne koncerty wprawiają Was jednak w inny niż na koncertach rockowych stan koncentracji. Ponadto należy wspomnieć, że często zdejmuje Pan swój znak rozpoznawczy, jakim są okulary przeciwsłoneczne. Widziałem to podczas koncertu w Lublinie (w auli Uniwersytetu Medycznego w Lublinie 22 marca 2014 r.). Był on jednym z występów trasy Lady Pank Akustycznie z 2014 r., której zapis ukazał się w następnym roku na płycie.
Możliwie (śmiech). Akustyczne koncerty same w sobie są inne. Choćby dlatego że jest fortepian Wojtka Olszaka. Jak ktoś zaczyna grać na takim instrumencie, a do tego dochodzi jeszcze saksofon, bo czasem akompaniował nam na nim Piotr Baron (uznany saksofonista jazzowy, ojciec Aleksandra „Barona” Milwiw-Barona z zespołu Afromental – przyp. M.B.), który podobnie jak Janek jest z Wrocławia i z którym od lat się kolegujemy. To są zupełnie inne koncerty niż z orkiestrą. Mogę zaśpiewać dwukrotnie zwrotkę albo przedłużyć frazę, albo zrobić coś innego, bo muzycy są i się wzajemnie „czujemy”. Natomiast muzycy orkiestry mają wszystko zapisane w nutach i występując z nimi, muszę zwracać uwagę, by być punktualny, by się nie pogubić. Grając akustycznie, możemy sobie na to pozwolić. Natomiast sceneria miejsc, w których dajemy takie koncerty, jak choćby to wspomniane w Lublinie, wprawia nas w taki nastrój. Mam pewien relaks, trochę inny repertuar niż na koncertach rockowych, niektóre wykonania są pozmieniane. Jest to dla nas takie uspokojenie, które daje fajne efekty. Nie mieliśmy tak naprawdę wydawać wspomnianej płyty. Był jedynie pomysł, że zagramy kilka akustycznych koncertów. Ale zdaję się, że ponieważ mieliśmy chyba niedopełniony kontrakt z Sony Music Polska (wydawcą płyty „Lady Pank Akustycznie” – przyp. M.B.), to oni zaproponowali, że zarejestrują kilka koncertów i materiał z nich wydadzą na płycie. Nie graliśmy jednak koncertów z zamiarem stworzenia płyty. Mieliśmy zagrać po prostu krótką akustyczną trasę w miejscach typu teatr czy filharmonia.
Michał Bigoraj (autor wywiadu) i Janusz Panasewicz, fot. Małgorzata Taklińska.
O niewielu zespołach można napisać, że ich brzmienie jest bardzo charakterystyczne, rozpoznawalne niemal od razu, a jednocześnie bardzo oryginalne i zupełnie unikalne. Z pewnością można tak napisać o Lady Pank. Taki stan rzeczy zawdzięczacie przede wszystkim Janowi Borysewiczowi. Bo właśnie brzmienia gitar i specyficzna, kompozycja i aranżacja utwór Lady Pank jest Waszym znakiem firmowym. Czy wg Pana pan Borysewicz ciągle ma podobny talent kompozytorski co na początku Waszej kariery?
O! Z tym różnie bywa. Janek dużo gra, dużo komponuje. Wiele rzeczy robi dla innych. To jest więc trudne. On ma w sobie coś, co trudno nazwać. Ma w sobie tą melodykę. Dotyka gitary i za chwilę tworzy się fajna linia melodyczna.
Ma to czucie…
Tak. Ma to czucie. Natomiast w sensie kompozytorskim na pewno nie jest mu w tej chwili łatwiej niż kiedyś. Kiedyś był świeży, nieograny. Grał w Budce Suflera, w której za kompozycje odpowiadał Romuald Lipko. Janek przychodził do niej trochę na zasadzie: fajnie gra na gitarze, to niech gra solówki. Ale ponieważ jest z niego utalentowany facet, to przez kilka lat grania u boki Lipki on się uczył tego, jak te piosenki powstają. Później jeszcze grał przecież dla Izy (Izabeli Trojanowskiej – przyp. M.B.). Następnie przyszła nasza pierwsza płyta („Lady Pank” z 1983 r. – przyp. M.B.) i to była prawdziwa eksplozja! Przedtem talent kompozytorski Janka był bowiem trochę zakamuflowany. Natomiast z czasem to wydaje mi się, że im więcej się stworzy utworów, tym bardziej trzeba uważać, żeby się samemu nie splagiatować. Co i tak jest OK, bo jak sam siebie splagiatujesz, to i tak lepiej niż kogoś innego (śmiech). Ale jak nagrałeś 500 piosenek, to musisz uważać, czy gdzieś już danego motywu nie było. Czy np. taka linia melodyczna nie była wykorzystana wcześniej. Trzeba być bardzo czujnym, a o to niełatwo. My sami zwracamy na to uwagę. Jak Janek przynosi nowe piosenki, to ja mówię czasem: „To już było”! A on jest zaskoczony i wkurzony. Mówi, że tak mu wyszło i nie pamięta już dlaczego (śmiech). To na ogół nie jest cały motyw, ale fragment. To oczywiście w dalszym ciągu jest bardzo utalentowany chłopak, który ma łatwość do świetnych melodii, natomiast jest mu teraz trudniej, bo za dużo w życiu skomponował.
Wspomniał Pan o Budce Suflera i Romualdzie Lipko. W jakiś sposób temu zespołowi Lady Pank zawdzięcza swoje powstanie. Dzięki niemu Andrzej Mogielnicki poznał się z Janem Borysewiczem. Współpracowali oni przy okazji pracy nad płytą „Za ostatni grosz” (wydanej w 1982 r.). Mogielnicki pisał teksty dla zespołu, Borysewicz był jego gitarzystą. Powstał wtedy pomysł na utwór „Nie wierz nigdy kobiecie”. Piosenka kojarzona jest wprawdzie z repertuarem Suflerów, ale autorem słów jest Mogielnicki, muzyki zaś Borysewicz (przy pomocy Lipki), dlatego Lady Pank po dziś dzień wykonuje ten utwór na swoich koncertach. Mogielnicki z Borysewiczem brali też udział w powstaniu płyta „Iza” (1981 r.) – debiutanckiego albumu Izabeli Trojanowskiej, której towarzyszyli muzycy Budki, którzy wydatnie pomogli w jej karierze. Podobnie jak Mogielnicki – autor wszystkich tekstów z płyty. Później przy okazji współpracy obu panów przy sesji do kolejnego albumu Trojanowskiej „Układy” (1982 r.) powstał utwór „Mała Lady Punk”, od którego wszystko się zaczęło i któremu zespół zawdzięcza nazwę. Czemu zatem nie gościliście na koncertach tego zespołu z okazji ich 40-lecia, tak jak robiliście to choćby 20 lat wcześniej na koncertach z okazji ich 20-lecia? Proszę też powiedzieć, czy wzorem kolegów z Budki, którzy w 2014 r., po 40 latach, pożegnali się z publicznością, też macie jakiś plan na zakończenie kariery?
Zacznę od końca. Nie mamy żadnego planu. Jedyny plan to byśmy byli zdrowi. Ja i Janek, bo my to ciągniemy. I jeżeli będzie nam zdrowie dopisywać, to w ogóle się nie umawiamy, że będzie jeszcze grali rok albo pięć lat. To jest kwestia zależna od nas. Jak Janek stwierdzi, że on już nie ma ochoty albo ja powiem, że nie mam siły lub że nie chce mi się nigdzie jechać, to nie będziemy grali, ale na razie nic na to nie wskazuje. Natomiast co do 40-lecia Budki… Jak było ich 20-lecie, to myśmy z Jankiem byli w hali w Lublinie.
W hali MOSiR. To był mój pierwszy koncert w życiu. Miałem wtedy 11 lat.
No właśnie (śmiech). Zaśpiewaliśmy tam dwie piosenki, w tym chyba „Zawsze tam gdzie Ty” (tego akurat już nie pamiętam – przyp. M.B.). Zagraliśmy tam, bo nas zaprosili. A w 2014 r. nie. Nie wiem czemu. Nie wiem, kto o tym decydował. Może mieli wielu gości.
Nie było tych gości tak wielu podczas pożegnalnych koncertów. Stałym był oczywiście Felicjan Andrzejczak (wokalisty Budki w latach 1982–1983, znany przede wszystkim z wykonaniu utworu „Jolka, Jolka pamiętasz” – przyp. M.B.), a występowali z nimi m.in. także Izabela Trojanowska i Bracia.
O właśnie. Widocznie nas nie zaprosili. Może byliśmy dla nich za drodzy (śmiech).
W tym roku obchodzicie 35-lecie* imponującej jak na polskie warunki kariery, której apogeum przypadło oczywiście na lata 80. Zwłaszcza wtedy brzmieliście absolutnie „światowo” i mieliście wszelkie papiery na międzynarodową karierę. Mimo upływu lat, zmiany gustów i okoliczności tworzenia muzyki Wasza twórczość jest ciągle na bardzo wysokim poziomie. Zgodzi się chyba Pan jednak z tym, że to co najlepsze miało miejsce 3 dekady temu. Debiutancki album („Lady Pank”, 1983 r.) – jedna z najważniejszych i najlepszych płyt w historii polskiego rocka – jest jedynym albumem, z którego 6 utworów dotarło do pierwszego miejsca Listy Przebojów Programu Trzeciego! Rzecz absolutnie nie do powtórzenia… Pewnie słyszał Pan to pytanie mnóstwo razy, ale czas zmienia perspektywę. Co wg Pana zadecydowało o tym, że nie zrobiliście spodziewanej kariery poza granicami Polski?
Lenistwo. Ewidentnie. Mogliśmy być lepiej przygotowani. Nawet do pierwszego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych (w 1985 r. – przyp. M.B.). Ale zadecydował też o tym trochę brak szczęścia. Na początku je mieliśmy, bo poznaliśmy fajnych ludzi, którzy nas do Stanów zaprosili i umożliwili pokazywanie się w programach telewizyjnych oglądanych przez miliony widzów. Ale np. nie wiedzieliśmy wtedy, że pieniądze przeznaczone na promocję warto wydawać na audycje w tzw. college stations, ponieważ to głównie studenci słuchają muzyki i to oni kształtują gusta. A ludzie, którzy się nami zajmowali, organizowali nam występy w programach telewizyjnych typu studio czy show, które wprawdzie przy śniadaniu czy kolacji oglądali niektórzy ludzie, ale to nie byli potencjalni nabywcy naszej muzyki. Mówię to z perspektywy czasu, jak bym to teraz zrobił. Oczywiście różnie mogłoby się potoczyć, gdybyśmy zostali. Mieliśmy taką możliwość. Ale to były czasy tak trudne, że nie wiedzieliśmy, co się będzie działo z nami i co się będzie działo z naszymi rodzinami w Polsce. Nie mogliśmy zostać dłużej.
fot. A. Tyszko
W latach 90., a jeszcze częściej 80. zespół oprócz wielkich sukcesów miał też kryzysy i przerwy w działalności. Od powrotu w połowie lat 90. z płytą „Na na” jesteście wręcz wzorem rockowej instytucji. Obecny skład (nie licząc odejścia drugiego gitarzysty Andrzeja Łabędzkiego) z Krzysztofem Kieliszkiewiczem i perkusistą Jakubem Jabłońskim jest najdłużej działającym w historii zespołu. Od płyty „Besta Besta” (2002 r.) znów współpracuje z Wami Andrzej Mogielnicki. Co stoi za sukcesem takiej stabilizacji?
Pierwszy skład zespołu też mógł tak funkcjonować, ale to były inne czasy. Komunizm itd. Paru kolegów wolało zostać w Stanach (zespół po raz drugi pojechał na podbój Stanów Zjednoczonych w 1988 r., ponownie bezskutecznie – przyp. M.B.), np. Paweł Mścisławski (basista Lady Pank, który został w Stanach na stałe po trasie z 1988 r. – przyp. M.B.). Być może gdyby nie to, to byśmy grali do dzisiaj, ale inni muzycy chcieli czegoś innego niż ja z Jankiem, pozmieniali swoje życie, chcieli mieszkać gdzie indziej. Nie szło to więc w parze z naszymi planami. Z obecnymi muzykami kiedy na początku się poznałem, to też nie wiedziałem, co będzie. A tu już minęło 22 lata. Ale my się lubimy po prostu z Kielichem (Krzysztof Kieliszkiewicz, obecny basista grupy – przyp. M.B.) i Kubą (Jakub Jabłoński, perkusista zespołu – przyp. M.B.). Lubimy się spotykać, przebywać razem, wspólnie gdzieś wyjeżdżać i grać. Mamy też podobne patrzenie na świat. Na bardzo wiele rzeczy. To jest ważne. A także ochota, by wyjść na scenę i się cieszyć tym, co się dzieje.
Rozmawiał: Michał Bigoraj
Zdjęcia dzięki uprzejmości Universal Music Polska.
* Swoją drogą jest to trochę zastanawiające. Wprawdzie w 1981 r. powstał utwór „Mała Lady Punk”, ale zespół pierwszy koncert pod szyldem Lady Pank zagrał 14 sierpnia 1982 r. w nowo otwartym klubie studenckim Park w Warszawie. Swoje 18-lecie obchodził w 2000 r., 25-lecie w 2007 r. a 30-lecie w 2012 r. Z logicznego punktu widzenia 35-lecie powinno być w 2017 r.