WYWIAD: Leszek Możdżer

WYWIAD: Leszek Możdżer

21 września 2017, 10:00
autor: Piotr Dygasiewicz

O roli mistrza w życiu, tworzeniu własnego języka muzycznego za pomocą elementów świata oraz zagrożeniach związanych z osiągnięciem sukcesu mówi Leszek Możdżer.

 

Uważasz się za mistrza?

Zjawisko mistrza to coś jakby instytucja guru. Guru to jest ktoś, kto „rozświetlił własny mrok”. Konkretnie chodzi o mrok własnego umysłu. Dajmy na to, ja wiem jak zrobić potrójne staccato na dźwięku fis. Jeśli przychodzi do mnie ktoś, kto tego nie umie, a ja mu to pokażę, jestem dla niego mistrzem. Ale kiedy mówię „Sprzęgło mi poszło”, a on odpowiada „Wiem, jak to zrobić”, to wtedy on jest moim mistrzem. Guru to z kolei ktoś, kto opanował własny umysł. Na przykład umie zarządzać pożądaniem, wygaszać własny gniew albo umie w sobie wzbudzać wysokie wibracje radości i entuzjazmu. Czyli na bardzo wielu polach, w wielu dziedzinach możemy sobie nawzajem pokazywać pewne techniki. I stajemy się nawzajem swoimi mistrzami.

 

[img:2]

fot. Joanna Pieczara

 

To w jakich obszarach czujesz się mistrzem?

Na pewno w potrójnym staccato na dźwięku fis! (śmiech)

 

Dość wąska specjalizacja. (śmiech)

Bardzo wąska. Taką niszę znalazłem. (śmiech) Nie, tak naprawdę niebezpieczeństwo w używaniu pojęcia „mistrz” polega na tym, że jeśli ktoś jest naszym mistrzem w jakiejś dziedzinie, mamy tendencję do czynienia go mistrzem w innych, automatycznie przypisując mu umiejętności, których nie posiada. A trzeba pamiętać, że każdy człowiek, którego spotykamy, może stać się naszym mistrzem. Może nam pokazać dwie rzeczy: co robić, by osiągnąć sukces w swojej dziedzinie, oraz czego nie robić.

 

Leszek Możdżer

Kompozytor, pianista jazzowy, producent muzyczny, eksperymentator. Był wieloletnim współpracownikiem wybitnych kompozytorów muzyki filmowej Jana A.P. Kaczmarka i Zbigniewa Preisnera. Wraz ze szwedzkim kontrabasistą Larsem Danielssonem i izraelskim perkusistą Zoharem Fresco tworzy trio jazzowe. Koncertował z wieloma światowymi gwiazdami. Brał udział w nagraniu ponad 100 albumów w stylistyce od pop i jazz po death metal. Od 2011 roku jest dyrektorem artystycznym festiwalu Enter Music Festival, który zawsze przed Bożym Ciałem odbywa się w Poznaniu nad Jeziorem Strzeszyńskim. Laureat wielu nagród, wśród których są dwa Fryderyki. Jesienią tego roku ukaże się jego kolejna płyta, w której zmierzy się z muzyką dawną.

 

Z kim miałeś taką relację?

Jednym z moich mistrzów był Zbigniew Preisner. Miałem niesamowitą okazję być przy nim, gdy dyktował mi swoje melodie podczas palenia fajki. Byłem młody i napalony, jemu nie chciało się pisać, więc coś gwizdał, czy podśpiewywał, a ja zapisywałem. Wtedy zrozumiałem, na czym polega proces kompozycji. Podczas tych paru minut, bo to się zdarzyło parę razy, on mnie inicjował w bycie kompozytorem. Bo co innego, kiedy Tymon Tymański – także mój mistrz – przynosił na próby gotowe utwory. Były skomplikowane, ale ja nie wiedziałem, jak powstały. Dostawałem nuty i grałem je, ale nie byłem przy procesie. Natomiast być przez chwilę przy procesie powstawania czegoś, jest to inicjacja. W tym momencie Preisner stał się moim mistrzem. Był nim zresztą nie tylko w tej dziedzinie. Pokazał mi jak świetnie gotować spaghetti. Zwracał mi uwagę na rozkład oświetlenia w pomieszczeniu. Ale też pokazał mi parę rzeczy, których nigdy nie zamierzam robić.

 

A co sam chciałbyś przekazać swemu uczniowi, gdybyś go miał?

Każdy, kto siada do fortepianu, ma inne problemy. Jeden ma problemy z oddechem, drugi siedzi za głęboko na krześle, inny ma łokcie za blisko ciała, a jeszcze inny ma problemy z używaniem wiary podczas grania. A w każdy dźwięk, który się gra, trzeba wierzyć na bieżąco.

 

Możdżer Danielsson Fresco "Smells Like Teen Spirit", Gdańsk 2005

 

Oczywiście każdy przypadek jest inny.

Relacja mistrz-uczeń jest najbardziej naturalna wtedy, gdy młodszy pracuje dla starszego. Wtedy wymiana informacji następuje naturalnie, a przecież nie wszystkie informacje odbiera się w przekazie werbalnym. Często są to strzępki słów, pojedyncze pojęcia, mowa ciała, podsłuchane rozmowy telefoniczne, obserwacja mistrza podczas pracy. Na przykład dużo nauczyłem się od Lestera Bowie. Raz mieliśmy koncert telewizyjny i praktycznie cały dzień czekaliśmy. Byliśmy spięci, że zaraz możemy wyjść, ale co chwila coś się działo: a to światło trzeba było zmienić, a to kostiumy, a to jeszcze trzeba przywieźć to, tamto… Naraz do garderoby wszedł Lester Bowie. Był na zupełnym luzie. Zapalił cygaro i powiedział: „Praca w telewizji polega głównie na czekaniu”. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Od razu zeszło ze mnie ciśnienie. Zamiast spalać się w nerwowym czekaniu odetchnąłem i mogłem dzięki temu mnóstwo energii zachować na występ. Lester stał się moim mistrzem, bo przekazał mi cenną informację.

 

Tych informacji i doświadczeń szukasz często daleko  od muzyki, z którą jesteś kojarzony. Mam na myśli  współpracę z blackmetalowcami, z hiphopowcami, u Marka Bilińskiego podchwyciłeś skale modalne,  od kabareciarzy - jak się robi show. Chyba nie zapuściłeś się jeszcze na obszar disco polo…

Z Tymonem i zespołem Kury nagraliśmy płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S”, gdzie w utworze „Jesienna deprecha” wykonałem całkiem poważne partie discopolowe na instrumentach klawiszowych, a w „Śmierdzi mi z ust” zagrałem na klawiszach oraz zaśpiewałem.

 

Czyli nawet tam byłeś…

Sytuacja jest taka, że bardzo trudno jest poprawnie rozpoznać wartości w świecie, którym rządzi pieniądz. System pieniężny jest podstępny, więc robimy rzeczy, które nie są tego warte, ale się opłacają. Przez to musimy uczestniczyć w wielu nieciekawych sytuacjach w życiu. Weszliśmy w strefę cienia.

 

Mistrz marimby

Podczas ostatniego dnia Enter Enea Music Festival w tym roku okazało się, że w riderze francusko-bułgarskiego duetu zapisana była duża marimba, a przygotowano małą. Ustalono, że w Poznaniu jeden z muzyków ma dużą marimbę, ale nie zamierza jej pożyczyć na koncert. Obawia się preparowania instrumentu i zniszczenia go. Obsługa techniczna poprosiła, by Leszek Możdżer jako dyrektor artystyczny festiwalu spróbował skłonić muzyka do zmiany decyzji. Rozmowa – prowadzona w przerwie niniejszego wywiadu – trwała krótko i skończyła się odmową. „Mógłbym wywierać na niego presję, ale towarzyszyłaby temu zła energia i rzeczywiście coś mogłoby się stać instrumentowi”, wytłumaczył Leszek Możdżer i dodał z lekkim zawodem w głosie: „Nie jestem mistrzem marimby”. Do koncertu pozostało ledwie parę godzin. Chciano już sprowadzać instrument z Bydgoszczy, jednak w końcu poznański muzyk zmienił zdanie. Występ z udziałem jego marimby otworzył koncert. Dodana do tego zmiana kolejności występów (czekano jeszcze na muzyka, który jechał z zagranicy i przez opóźnienia lotów miał szansę dotrzeć dopiero wieczorem) zupełnie zmieniła dramaturgię koncertu. W zgodnej opinii Leszka Możdżera, organizatorów i słuchaczy nikt nie mógł zaplanować występów lepiej!

 

A tę płytę zrobiłeś dla pieniędzy, czy żeby spróbować  czegoś, czego jeszcze nie robiłeś?

Przez bardzo długi czas robienie czegoś tylko dla pieniędzy uważałem za życiową głupotę. Przez dwadzieścia lat nie zgłaszałem utworów do ZAiKS-u i STOART-u. Teraz, gdy mam skończone 46 lat, zorientowałem się, jak ten świat wygląda, i zdarza mi się zrobić coś tylko dla pieniędzy, bo zrozumiałem system, w którym żyję. Chory system. Przecież jabłoń rodzi za darmo, a pszczoły za darmo produkują miód. Tymczasem tutaj ktoś, kto emituje pieniądz albo może nim zapłacić, ma prawo mówić innym, co mają robić. W dodatku każdy musi oddać więcej pieniędzy niż pożyczył, co oznacza, że w obiegu jest za mało pieniędzy, żeby spłacić wszystkie długi. Jednak jeśli dostanę ten zadrukowany papier albo punkty na monitorze, to będę mógł zrobić coś, co w moim mniemaniu ten świat zmieni na lepsze. Dlatego w końcu zrobiłem listę utworów niezgłoszonych do STOART-u z 25 lat. Gdy ją zaniosłem, pani powiedziała, że jej sparaliżuję biuro na parę miesięcy. Nikt nie chciał wierzyć, że ja tych utworów wcześniej nie zgłosiłem. Przecież wszyscy zgłaszają, bo z tego są pieniądze!

 

Czyli jednak była w tym także chęć eksperymentu. W 2013 roku twoje zapędy eksperymentatorskie objęły: nowe instrumentarium („Explodelia” na instrumenty perkusyjne i elektronikę), nieparzyste metrum (muzyka do filmu „Land of Oblivion”), strój ćwierćtonowy (muzyka do filmu „W sypialni”), użycie reguły matematycznej jako pomysłu konstrukcyjnego („Magnificat”, „Te deum” na orkiestrę i sopran), wejście w przestrzeń muzyki klasycznej (III Sonata Prokofiewa). Niedawno miałeś  koncert, w którym wykorzystałeś odgłosy mrówek. Na jakim etapie jesteś teraz?

Muzyka rozgrywa się na dwóch głównych poziomach: na poziomie wewnętrznym i zewnętrznym. Świat wewnętrzny to świat wyobraźni, a świat zewnętrzny to dźwięki, które już nas otaczają. W otaczającym świecie mamy mnóstwo rzeczy, które można użyć jako tworzywo: świat rozmawiających ze sobą mrówek albo świat ćwierćtonów, albo jakąś regułę matematyczną. To jest coś, co mnie odżywia od zewnątrz. Wyobraźnia to jest inny świat. Na przykład Lutosławski mnóstwo pracy włożył w wyobrażenie sobie swojej własnej muzyki. Poświęcił na to lata pracy. On wkładał pracę w wyobrażanie sobie muzyki, której wcześniej nie było. Kiedy napisał swój duży utwór „Wariacje na orkiestrę symfoniczną”, wszyscy mu mówili, że powinien takich kompozycji pisać więcej. On jednak stwierdził, takie coś go nie interesuje, bo to jest muzyka „zastana”. Dla niego to była przeszłość. W skrócie można powiedzieć, że świat wyobraźni to przyszłość, a świat już istniejący to przeszłość. Przecież istniejąca materia to nic innego jak świadectwo przeszłości.

 

System pieniężny jest podstępny, więc robimy rzeczy, które nie są tego warte, ale się opłacają. Przez to musimy uczestniczyć w wielu nieciekawych sytuacjach w życiu

 

Też szukasz swojego języka?

Staram się pracować na obu poziomach, ale łatwiej mi idzie grzebanie w przeszłości. Tworzę z niej destylat. Nie mam jeszcze takiej siły wewnętrznej, by wyobrażać sobie swój własny świat dźwiękowy. Moja wyobraźnia jest jeszcze stosunkowo niewydolna, wyczuwam tylko poświatę własnego brzmienia. Posiłkuję się natomiast światem zewnętrznym. Na zewnątrz siebie szukam tworzywa, z którego robię coś, co ostatecznie sprawia wrażenie mojego własnego języka, bo przepuszczam to przez pryzmat wyobrażonej poświaty własnego brzmienia.

 

Z jednej strony każdy z nas się zmienia, z drugiej strony mistrzostwo jest czymś stałym, do czego się dąży, w końcu osiąga i już ma. Tymczasem za sprawą eksperymentów stałą cechą twojego mistrzostwa jest zmienność.

Myślę, że osiągnięcie własnego stylu może być objawem słabości, a nie mocy. Mistrzostwo nie jest czymś, co jest stałe. Już samo ciało fizyczne jest tak delikatne, że wystarczy wypić trochę alkoholu i całe mistrzostwo diabli biorą. Sypie się precyzja frazy, rytmika… Oczywiście można powiedzieć, że ktoś nadal jest mistrzem, tyle że pijanym. Jednak jak się zarejestruje, co ten pijany mistrz gra, będą to kompletne bzdury. Dlatego uważam, że nie ma nic stałego. Wszystkie elementy mistrzostwa są kruche i nietrwałe. Nawet psychika, którą można bardzo łatwo zrujnować.

 

Skoro już jesteśmy przy psychice: na początku swojej  drogi wydawałeś się osobą z kłopotami.

Z pretensją.

 

Niebezpieczeństwo w używaniu pojęcia „mistrz” polega na tym, że jeśli ktoś jest naszym mistrzem w jakiejś dziedzinie, mamy tendencję do czynienia go mistrzem w innych, automatycznie przypisując mu umiejętności, których nie posiada.

 

Tak. Chociażby film „Pub 700” Sylwestra Latkowskiego, opowiadający o tworzeniu przez ciebie muzyki do „Snu nocy letniej” Williama Szekspira dla Teatru Muzycznego w Gdyni, jest raczej mroczny i ponury. I nagle z tego ponurego artysty walczącego z codziennością zrobił się otwarty na ludzi, pogodny człowiek sukcesu. Powiedzmy, że w normalnych warunkach wymaga to…

Dwóch wcieleń.

 

A przynajmniej długiej psychoterapii. Jak to się stało? Powiedziałeś sobie pewnego dnia „Będę człowiekiem sukcesu” i już?

Ludzie mówią mi, że jestem człowiekiem sukcesu, ale ja nie wiem, o co im chodzi. Świadomie cały czas starałem się wybierać drogę w stronę ogólnie pojętego światła: dobra, miłości, radości. Ustawiłem sobie kompas w tę stronę. Instynktownie dobierałem informacje, które pozwalały mi wygrzebać się z negatywizmu. A skoro mówimy o filmie „Pub 700”: Sylwester chciał zrobić taki film. Bo jestem w stu procentach przekonany, że z nakręconego materiału mógł zrobić zupełnie inny: o tym jak radosne i cudowne jest tworzenie muzyki pomimo braku papieru toaletowego i braku pieniędzy. Natomiast on, będąc wojownikiem, postawił inną tezę. Zdemaskował jakąś rzeczywistość, wierząc, że walczy o lepszy świat. Uważam, że jedynym sukcesem jest odniesienie wewnętrznego zwycięstwa nad samym sobą, przekroczenie samego siebie, wygranie z sobą samym.

 

O naturze ludzkiej

Człowiek obdarzony jakimikolwiek talentami zaczyna dryfować w stronę arogancji i agresji. To się dzieje w sposób naturalny. Mnie to także dotyczy. Jednak wszystkie rzeczy, które mnie dotknęły w życiu, spowodowały, że nabrałem pokory. Trzeba zdawać sobie sprawę, że planeta Ziemia, na której żyjemy, jest salą treningową. Są tu powierzane najróżniejsze talenty i wielokrotnie w ciągu dnia przechodzimy najróżniejsze próby. Ja wielu prób nie przeszedłem, dlatego Bóg spuścił na mnie najprzeróżniejsze nieszczęścia, żebym nie narobił wokół siebie bałaganu. Bo jeżeli człowiek ma świadomość swoich umiejętności, a jego zachowanie nie jest korygowane z pomocą sił ciemności, to ma tendencję do robienia krzywdy innym istotom.

 

To trudne.

To jedyny prawdziwy sukces. Bo ludzie do mnie przychodzą i mówią: „Widziałem cię w gazecie, zarabiasz dużo pieniędzy, możesz sobie na wszystko pozwolić”. To tylko tak wygląda z zewnątrz. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że ja, będąc na tak zwanym „szczycie”, widzę świat nieco inaczej i muszę brać pod uwagę o wiele więcej danych. Czyli wraz z rozszerzaniem się świadomości pozornie jestem coraz bardziej wolny, ale tak naprawdę coraz mniej. Koncerty są wyprzedane, a wokół sceny stoi sześciu kamerzystów. Tu nie ma już miejsca na błędy. Ostatnio spotkałem człowieka, który moje jedno, pojedyncze, nieuważnie wypowiedziane zdanie analizował latami. Tu już nie ma miejsca na pojedyncze, nieuważnie wypowiadane zdania przy barze. Kiedy odprowadziłem Patrycję Markowską na pociąg, który odjeżdżał o 10:20, to potem przeczytałem w gazetach, że byłem z nią „wczesnym rankiem” na dworcu i wyglądaliśmy na zakochaną parę. Tu już nie ma miejsca na spontaniczne gesty sympatii. Czy to jest wolność?

 

Ciągłe eksperymentowanie w twórczości chyba powinno oswoić cię z niespodziankami, jakie niesie życie. Bo przyjmuję, że nie wiesz do końca, jaki efekt uzyskasz, gdy zaczniesz grać szklanką, wrzucisz do fortepianu gwoździe czy włożysz szczoteczkę do zębów. Ćwiczysz to?

Elementy zaskoczenia są bardzo częste, ale staram się nieustannie podnosić swoją wewnętrzną wibrację. Świadomie nad tym pracuję, nie pozwalam negatywnym stanom emocjonalnym w pełni rozwibrowywać mojego jestestwa. A są takie tendencje – im więcej jest odpowiedzialności, problemów, sławy, pieniędzy…

 

Niektórzy nazywają to stresem…

Utrzymywanie wewnętrznego stanu wysokich wibracji powoduje, że rzeczy w magiczny sposób zaczynają się ze sobą synchronizować. Na przykład wczoraj przed koncertem z Glorią Campaner deszcz padał dokładnie przez pięć minut, żeby oczyścić energetykę łąki. Mogliśmy wejść w czyste pole energetyczne. Im wyższą ma się wewnętrzną częstotliwość duchową, tym więcej jest zachwytu i pozytywnych zaskoczeń światem, który mnie otacza. To się dzieje na najróżniejszych poziomach. Z tym wiąże się na przykład przypadkowy dźwięk, który idealnie złożył się z dźwiękiem mojego kolegi na scenie. Mogą to być wybory życiowe, które zaczynają się w przedziwny sposób układać, lub telefon dzwoniący dokładnie wtedy, kiedy trzeba.

 

Możdżer Danielsson Fresco, „Africa"

 

Czy wyższy stan wibracji pozwolił ci opanować dżina  kreatywności, którego najpierw chciałeś pobudzić do  działania, a gdy się udało, chciałeś zmusić do ucichnięcia?

To było troszeczkę inaczej.

 

O magii

Jest w mózgu funkcja, która nazywa się chceniem. Jest ona połączona z odwagą, by coś zrobić. Okazuje się, że wszystkie zmitologizowane procesy: kompozycji, aranżacji, drogi twórczej, okazują się bardzo codzienne, szare i zwykłe, gdy zaczniemy je uprawiać. I wtedy kończy się magia. Bo magia zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończy się nasza znajomość tematu.

 

A jak?

Gdy byłem kilkuletnim chłopcem, wiedziałem, że mam  w sobie dżina twórczości. Usłyszałem, że Mozart komponował jako pięciolatek, a ja już miałem wtedy lat dziewięć. Uznałem, że już jest trochę późno i trzeba się wziąć do roboty. Napisałem wtedy cykl kilku utworów na fortepian. Poszło mi to łatwo, bo chciałem komponować, wiedziałem, że umiem to zrobić, i to zrobiłem. Utworki napisałem flamastrem, więc nawet nie było poprawek. Kiedy chwaliłem się tym przed swoimi znajomymi, mama powiedziała mi, żebym tak się nie zachowywał. Tym sposobem niechcący kompletnie zablokowała mi twórczość na wiele lat. Uruchomiło się we mnie przekonanie, że zrobiłem coś złego. Od dwudziestego roku życia zacząłem intensywnie pracować nad tym, żeby zerwać blokadę i ponownie uruchomić umiejętność komponowania. Było to cholernie trudne, ale dzięki temu zrozumiałem, na czym polega proces twórczy. Mogę teraz mówić młodszym kolegom, o co w tym wszystkim chodzi. Jak poradzić sobie z demonami i przeszkodami, jak to zrobić, żeby być kompozytorem. Sam przez to przeszedłem, musiałem zrozumieć proces twórczy, musiałem wyodrębnić w sobie konkretne techniki twórcze i narzędzia, ponazywać je i ustawić na warsztacie. W tej dziedzinie rzeczywiście osiągnąłem poziom guru czy mistrza. Miałem zablokowany proces twórczy i odblokowałem go. Mogę się tą wiedzą dzielić z innymi. I nie będą to cytaty z książek, tylko wiedza czerpana z autentycznego doświadczenia. To jest zupełnie inny rodzaj przekazu.

 

Ale w pewnym wywiadzie mówiłeś, że chciałbyś od tego odpocząć. Masz tego dość, a pomysły muzyczne ciągle się pojawiają.

Jak rozpędzi się ta maszyna, to jest trudna do zatrzymania. Czasami nie można zasnąć do rana.

 

Posiadłeś umiejętność jej wyhamowania?

Tak jak żołądek produkuje soki trawienne, tak psychika produkuje myśli. Myśli to zwykłe wydzieliny, którymi się żywimy, piszemy książki i pałujemy się nimi, bo im ktoś ma więcej ładnych myśli, tym jest mądrzejszy. Owszem, kolekcjonuję niektóre myśli, żeby mieć coś na wypadek kolejnego wywiadu, ale tak naprawdę teraz sztuką jest dla mnie rezygnowanie z myśli. Przekonałem się, że tak naprawdę twórczość rodzi się w ciszy. Wtedy pojawia się inspiracja, którą Lutosławski definiował następująco: „Inspiracja to fakt, że w umyśle pojawia się coś, czego w nim wcześniej nie było”. I to nie jest coś, czego nie było wcześniej. To jest coś, czego w nim nie było w ogóle. Problemem większości ludzi jest kurczowe trzymanie się myśli. Zbieranie myśli na zapas. Ja też na to cierpiałem.

 

Ale też dałeś wskazówkę młodym: „Przestań myśleć, zacznij grać!”.

Łatwo powiedzieć.

 

O programowanej ikonizacji

Gram na różnych instrumentach, ale zdaję sobie sprawę, że w show businessie, w masowym odbiorze muzyki istnieje coś takiego jak ikonizacja osobowości. Dlatego świadomie stwarzam swego rodzaju skojarzenie, pewnego rodzaju fakt medialny. Jak ktoś chce zrobić mi zdjęcia, zawsze robię je przy fortepianie, o ile mam taką możliwość. Programuję rzeczywistość w określony sposób. To ułatwia mi funkcjonowanie i gram zgodnie z regułami społecznymi. Gdybym za każdym razem pojawiał się w innej odsłonie, ludzie nie wiedzieliby, z kim mają do czynienia. A tak formuję swego rodzaju ikonę – obraz Leszka Możdżera, który funkcjonuje na zewnątrz mnie.

 

Właśnie. To niesamowicie trudne.

Najmocniejsze momenty podczas grania zdarzają się wtedy, kiedy przestaje się myśleć. Ale czasami myślenie zaczyna atakować, kiedy jest się na scenie. Jednym ze sposobów jest maksymalne zbliżenie twarzy do klawiatury. Wtedy niemal dotykam jej nosem. Ciało zaczyna rozumieć, że ma się skupić na klawiaturze. To pomaga mi się skoncentrować. Zaczynam się bezpośrednio kontaktować z klawiaturą i łatwiej mi jest wejść w proces muzyki. Obecnie doszedłem już do takiego momentu, że podczas grania jestem w stanie ogarniać kilka rzeczy naraz. Uleganie inspiracji, czyli natchnieniu, może zachodzić równolegle z procesem kontroli sytuacji na scenie, pilnowania formy utworu, świadomości oddechu ciała fizycznego. A ono także musi działać: przecież wciska lewy pedał, prawy pedał, pilnuje zmian akordów, obserwuje, co robią koledzy, analizuje odsłuch. Dodatkowo pilnuję, żeby nie denerwować się z powodu tego, że zniknął mi w odsłuchu jakiś instrument. Nie będę sobie obniżał wibracji tylko dlatego, że słabo słyszę kontrabas. Wiem, że z przodu jest dobrze, bo czuwa nad tym realizator dźwięku. Gram po omacku, ale i tak jestem w stanie utrzymać wszystkie lejce w dłoniach.

 

I jeszcze komentowanie do publiczności.

Jeszcze parę lat temu miałem olbrzymi problem, żeby przechodzić pomiędzy tymi stanami świadomości. Dzisiaj udaje mi się na scenie przechodzić płynnie pomiędzy trzema trybami umysłu: trybem improwizacji, trybem wykonywania zapisanych nut i trybem mówienia do ludzi słowami. Dotąd były to trzy odrębne stany umysłu i miałem kłopoty, by przeskoczyć z jednego w drugi. Czasami nawet zdarza mi się kończyć utwór i w tym samym czasie już planować, co powiem do publiczności. Ciało jest już na tyle wytrenowane, że gra samo.

 

Jeszcze jest czwarty stan: kiedy zauważasz, że popełniłeś błąd, i potrafisz tak z niego wyjść, by nikt nie zauważył jego popełnienia. Na przykład koncert w Brazylii, kiedy skleiła ci się partytura…

Nie sądzę, żeby tego nikt nie zauważył. Ludzie, którzy znali ten utwór, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co się działo.

 

Mistrzostwo nie jest czymś, co jest stałe. Już samo ciało fizyczne jest tak delikatne, że wystarczy wypić trochę alkoholu i całe mistrzostwo diabli biorą.

 

No ale umiejętność wybrnięcia z takiej sytuacji świadczy jednak o dużej klasie. Bo oczywiście można się zatrzymać i powiedzieć „Ups!”. A ty tak to doszyłeś, jak mawiają aktorzy, że koncert się odbył, był świetny, wszyscy zadowoleni, publiczność szalała, recenzenci pisali entuzjastyczne teksty, że czegoś takiego jeszcze nie słyszeli, co akurat było prawdą…

Cały czas nad tym pracuję...

 

I wypracowałeś sobie taką pozycję, o której wielu marzy. Ci, którzy właśnie zaczynają, wyobrażają sobie: „Zostanę takim Leszkiem Możdżerem. Ale będzie świetnie!  Popularność, pieniądze…”. To oczywiście wiąże się z mnóstwem pracy, ale tego młodzi się nie boją. Dla nich tworzenie czy granie muzyki jest radością, tak jak było i jest dla ciebie. Czy możesz im powiedzieć, co na tej górze działa tak, jak ci się wydawało w ich wieku, a co wygląda zupełnie inaczej?

Przede wszystkim wrażenie bycia na górze jest złudzeniem.

 

Ale mimo to ludzie, nie tylko artyści, chcą osiągnąć szczyt tej fatamorgany.

Wielu młodych ludzi cierpi na głód sukcesu. Jest on poniekąd naturalny i należy za niego wewnętrznie podziękować, bo Ego to motor, który wykona każdą ciężką robotę, by ten sukces osiągnąć. Mam jednak dla młodych przestrogę, którą sam niedawno usłyszałem: „Im łagodniej będziesz wchodził na górę, tym łagodniej będziesz schodził w dół”. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że sukces jest zagrożeniem dla duszy. Mnóstwo trzydziestoletnich „ludzi sukcesu” leży na cmentarzach, bo nie udźwignęli go: zaćpali się, zapili lub popełnili samobójstwo. Dopiero po wejściu „na górę” zaczyna się rozumieć, jakie mechanizmy tam działają. Jak dużo jest najróżniejszych zagrożeń.

 

[img:4]

fot. Jacek Poremba

 

Jakich?

Są rzeczy, których nie da się do końca wytłumaczyć, ponieważ wchodzimy w zagadnienia energetyki. Im większy masz sukces, tym więcej osób chce przejąć kontrolę nad twoją energetyką. Chcą twoimi rękami załatwiać swoje sprawy. Chcą z twoją twarzą łączyć swoje produkty. Chcą wkładać w twoje usta własne słowa. Chce używać twoich zasobów do swoich własnych celów.

 

Czyli masz mniej czasu, żeby się skupić na pracy? Na początku kariery możesz jej poświęcić cały czas. Wygląda na to, że „na górze” musisz rozmieniać się na drobne.

Myślę, że po pierwsze nie istnieje nic takiego jak „bycie na górze”. Bez względu na to czy jesteś na górze, czy na dole, jesteś po prostu świadomością mieszkającą w ciele fizycznym. Istnieją jakieś instancje duchowe, które nadzorują proces wewnętrznego rozwoju. Nie jesteśmy w pełni świadomi, jak to wszystko działa. Wiem, że sukces nie jest dla wszystkich. Zwłaszcza jasne dusze często są niedopuszczane do sukcesu, żeby się nie zdegenerować.

 

Czyli takie pocieszenie: jeżeli nie odniosłeś sukcesu, to lepiej dla ciebie?

Tak. Poza tym jest takie powiedzenie, że tych ludzi, których będziesz spotykał, idąc do góry, będziesz spotykał także, idąc w dół. Droga do góry nie będzie trwała wiecznie, ale podróż w dół też bywa bardzo przyjemna. Wszyscy narciarze wiedzą, o co chodzi. (śmiech)

 

Rozmawiali Dariusz J. Michalski i Piotr Dygasiewicz

Pozostałe wywiady
Bądź jak koło - Rozmowa z Theo Katzmanem To jego trzecia wizyta w Polsce, choć drugi występ. Pierwszy mieliśmy okazję podziwiać przy okazji festiwalu Jazz Around nieco ponad rok temu. Tym razem przyjechał promować swój najnowszy krążek – Be The Wheel, na którym znalazło się...
Wywiad ze Stephenem Day podczas Jazz Around Festival 2023 Mieszkający w Nashville młody kompozytor i wokalista Stephen Day swoją popularność zawdzięcza m.in. viralowemu utworowi If You Were the Rain z pierwszego albumu Undergrad Romance and the Moses in Me z 2016 roku. Do tej pory Stephen Day...
Wywiad: Cory Wong dla Infomusic.pl Magnetyczna gra na gitarze, techniczna żywiołowość, wybitny humor i blask bijący ze sceny sprawiły, że Cory Wong stał się niezwykle popularnym artystą ostatnich lat. Muzyk wydał 10 płyt solowych i kilka albumów live. Artysta jest...
Wywiad z Ole Borudem podczas Jazz Around Festival 2023 Ole Børud to norweski multiinstrumentalista, wokalista, kompozytor i producent muzyczny. Co ciekawe, zanim trafił w rejony muzyki jazz / soul / west coast  był członkiem heavymetalowych zespołów takich jak Schaliach i Extol. Występował...
Wywiad: Marek Napiórkowski - Jak grać, żeby nas słuchano? String Theory to najnowszy album Marka Napiórkowskiego, czołowego polskiego gitarzysty jazzowego, który z tym właśnie projektem pojawi się na Jazz Around Festival. Kompozycja to wieloczęściowa suita napisana na gitarę improwizującą,...
"Gigantyczne" zmagania z nagłośnieniem Junior Eurowizja 2022 Jak nagłośnić tak duży festiwal jak Eurowizja Junior i to jeszcze 5000 km od Polski? Zapraszamy do wywiadu z Jerzym Taborowskim - szefem agencji LETUS GigantSound, który ujawnia szczegóły tej "gigantycznej" operacji.