WYWIAD: Muniek Staszczyk

WYWIAD: Muniek Staszczyk

17 lutego 2018, 16:35
autor: Michał Bigoraj


Pod koniec ubiegłego roku zespół T.Love, jeden z najważniejszych i najbardziej zasłużonych w historii polskiej muzyki rozrywkowej, zawiesił po 35 latach swoją działalność. Ta okoliczność była znakomitym pretekstem do rozmowy z założycielem formacji - Muńkiem Staszczykiem.

Lider i wokalista T.Love udzielił nam w swoim domu ostatniego przed zapowiedzianą kilkumiesięczną ciszą medialną, bardzo długiego i przekrojowego wywiadu, w którym w niezwykle ciekawy sposób opowiadał m.in. o: zawieszeniu działalności, historii zespołu i jego twórczości, aktywności poza T.Love i muzyce polskiej i światowej - dawniej i dziś. Nie zabrakło także anegdot i niecodziennych opowieści z dziejów grupy.

 

Michał Bigoraj: Wspominaliśmy przed chwilą nasz poprzedni wywiad. Rozmowa odbyła się w sierpniu 2014 r., niedługo po koncercie T.Love na Przystanku Woodstock, a przed reedycją albumu „Prymityw” (1994 r.) z okazji jego 20-lecia i trasą koncertową z tym związaną. Wtedy mówił Pan o planowanej na 2016 r. nowej płycie. Wówczas nie mógł Pan chyba myśleć o zawieszeniu działalności zespołu.

Muniek Staszczyk: Dokładnie tak. 2014 r. to był czas reedycji albumu „Prymityw”. W 2015 r. pożegnaliśmy zaś T.Love Alternative (tak nazywał się zespół, zanim, prawdopodobnie pod koniec 1986 r., zmienił szyld na T.Love, a z którym, w dawnym składzie, Muniek od 1998 r. co jakiś czas koncertował – przyp. M.B.), po czym zakiełkowała mi taka myśl, że jak dobijemy do trzydziestki piątki T.Love, to trzeba zrobić przerwę. Trzy ostatnie dekady to była dla nas „jazda na pełnym gazie”. Lata 80. oczywiście też, ale to były inne czasy, było też mniej występów. Od początku lat 90. staliśmy się zespołem mainstreamowym grającym dużo koncertów. Dlatego jesienią 2015 r. stwierdziłem, że takim przedtaktem przez zawieszeniem działalności T.Love będzie definitywne zakończenie jego pierwowzoru, czyli T.Love Alternative. Tym bardziej, że paru chłopaków odeszło już z niego na zawsze: perkusista Jacek „Słoniu” Wudecki, gitarzysta Rafał Włoczewski, saksofonista Henio Wasążnik. Oczywiście oni grali w T.Love Alternative na przestrzeni kilku lat. Odbyliśmy wówczas minitrasę pożegnalną, po której zdałem sobie sprawę, że T.Love w 2017 r. będzie mieć 35 lat. A od dawna czułem, że zbliża się moment, w którym trzeba będzie „przewietrzyć czaszki” w związku z tym, że jest to bardzo długa historia. A poza tym – i tu nie chodzi o to, że ktoś z nas zawinił lub kogoś nie lubię – to jest sytuacja jak w małżeństwie czy w firmie, że czasem należy „przewietrzyć pokoje”, czyli w naszym wypadku odpocząć od zespołu, w którym się pracuje. Dlatego na początku 2016 r. zrobiliśmy mobilizację w zespole, że będzie nowa płyta i już od stycznia zaczęliśmy nad nią pracować. Właściwie to już może pod koniec 2015 r. powiedziałem kolegom, by zaczęli przynosić pomysły na nią. Ruszyliśmy dokładnie tego dnia, co zmarł David Bowie (10 stycznia 2016 r. – przyp. M.B.), co też jest ciekawym zbiegiem okoliczności, bo ta smutna wiadomość była też ciosem dla nas wszystkich, bowiem byliśmy jego fanami. Stąd na albumie utwór „Warszawa Gdańska”, jemu poświęcony. Zaczęliśmy więc pracę nad płytą ze świadomością, że będzie ona ostatnią przed przerwą w funkcjonowaniu zespołu. Oczywiście wszystkich uprzedziłem odpowiednio wcześniej, żeby każdy mógł się przygotować, bo to poważna zmiana życia. Najpierw poinformowałem zespół, później management i ekipę techniczną. Czyli cały zespół, który z nami pracował, który włącznie z nami, siedmioma muzykami na scenie, liczył piętnaście osób. Płyta (nazwana „T.Love” – przyp. M.B.) ukazała się na jesieni 2016 r., po niej była trasa koncertowa i przyszedł rok 2017, w którym wszystkie koncerty podporządkowaliśmy 35-leciu. Zagraliśmy 83 koncerty. W Polsce, w Anglii, w USA. Koncertem w warszawskiej Stodole – trzecim na trasie w tym miejscu – 29 grudnia pożegnaliśmy się elegancko z fanami.

 

[img:1]

Fot. Michał Bigoraj

 

Byłem na tym koncercie. Do zawieszenia działalności wrócimy. Teraz chciałbym porozmawiać o innym, ciekawym aspekcie, o którym wspominał Pan podczas naszej rozmowy – koncertach w więzieniach. W 2014 r. mówił Pan, że w 2015 r. ukażą się na DVD zapisy dwóch koncertów, które zagraliście w 2014 r. w więzieniach: w Opolu Lubelskim i w Warszawie na ul. Rakowieckiej. Tymczasem ten pierwszy, wraz z towarzyszącym mu dokumentem, ukazał się dopiero w tamtym roku jako bonusowe DVD dołączane do drugiego wydania książki „Potrzebuję wczoraj” (oficjalnej biografii zespołu) autorstwa Magdy Patryas. Ten drugi ciągle nie doczekał się wydania. A szkoda, tym bardziej iż wspominał Pan, że był to koncert akustyczny.

Wielka szkoda, że nie został on wydany. Stało się to jednak z przyczyn prozaicznych: nagranie miało wady techniczne. Nasza profesjonalna ekipa nie była w stanie tego uratować. W nagraniu pojawiły się szumy, trzaski. A chcieliśmy to wydać razem z koncertem z Opola jako jedno wydawnictwo. Długo się później nie składało, by koncert z Opola wydać oddzielnie, bo jak powszechnie wiadomo, rynek DVD w Polsce to przeżytek. Większość ludzi ogląda koncerty na komputerze, a fani na innych, nowszych nośnikach, jak Blu-ray. Dopiero jak przyszło wznowienie naszej biografii, do której autorka dopisała ostatnie 10 lat w historii grupy, od 2007 do 2017 r., to był pretekst, żeby jako bonus dołączyć koncert z Opola. Koncert i dokument, na który składają się głównie moje rozmowy z osadzonymi, którymi są zwłaszcza więźniowie o ciężkich wyrokach. Dla każdego z nas był to ważny występ, zresztą jak każdy w więzieniu, ponieważ to są zupełnie innego typu emocje niż podczas „normalnych” występów. Więzienie w Opolu Lubelskim jest jednym z najnowocześniejszych w Europie Wschodniej. Oczywiście gdzieś tam przyświecał nam pomysł Johnny’ego Casha z więzienia Folsom (występ w więzieniu Folsom w Kalifornii – „Johnny Cash at Folsom Prison”, nagrany i wydany w 1968 r. – przyp. M.B.) i San Quentin (koncert odbył i się został wydany w 1969 r. jako „Johnny Cash at San Quentin” w 1969 r. – przyp. M.B.). W Polsce nigdy takiego wydawnictwa nie widziałem, choć wiem, że wielu artystów grało w więzieniach. Tym bardziej więc się cieszę – tak jak mam nadzieję także nabywcy książki – że to się ukazało, a żałuję, że nie stało się z to z koncertem w Warszawie, który istotnie był półakustyczny.

 

Dla Was to nie był pierwszy raz. W więzieniach gracie od 1996 r. W Opolu Lubelskim odbywają się także koncerty muzyki klasycznej, a więźniowie mile i chętnie wspominają Wasz występ. On z kolei był tradycyjny, „elektryczny”. Zdominował go repertuar z dwupłytowego albumu „Old is Gold” (2012 r.). Co o tym zadecydowało? Refleksyjny i skłaniający do myślenia charakter tekstów z tego wydawnictwa, czy też strona muzyczna kompozycji, w której surowy rock’n’roll mieszał się z elementami country i bluesa, co kojarzy się z twórczością Casha i jego wspomnianych koncertów?

Jedno i drugie. Zawsze układam setlistę (repertuar – przyp. M.B.) koncertów. Często jest tak, że „rozkręca” się ona na trasie i wtedy można ją zmieniać. A tym przypadku to był jeden występ. Repertuar dobrałem więc pod kątem wagi tekstów. Nie chciałem grać tradycyjnego, czy czegoś w rodzaju „największych przebojów”. Nie chciałem tego, ponieważ miałem już doświadczenie, bo graliśmy np. w Kielcach, w Szczecinie, w Koronowie pod Bydgoszczą, w Krakowie. Z reguły tym koncertom towarzyszyły spotkania i zorientowałem się, że padają na nich na ogół inne pytania niż te, które słyszymy normalnie. Bywają mieszane więzienia, ale na ogół były to męskie spotkania. Ludzie osadzeni na wiele, wiele lat mają inną perspektywę i dlatego utwory dotykające sensu życia, pytania o Boga czy o tematy moralne i etyczne – których sporo było na „Old is Gold” – pasowały do repertuaru koncertu. Oczywiście piosenki, jak „Nie, nie, nie” (z płyty „Model 01” z 2001 r. – przyp. M.B.) czy „Bóg” (z płyty „Prymityw” z 1994 r. – przyp. M.B.) też mają wymiar refleksyjny, mimo że są hitami. Dobrałem je celowo. Na DVD wybór jest okrojony, chcieliśmy zrobić z tego taką „pigułę”.

 

Na płycie znalazło się 12 utworów. Wspomnianego utworu „Bóg” nie było wśród nich. To mnie zaskoczyło. Także dlatego, że wspomniany dokument nosi tytuł „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym” – czyli jest głównym zdaniem właśnie z tego utworu.

Racja, przepraszam. „Boga” tam nie było. Łukasz Pruchniak, który zajmował się tym koncertem z ramienia więzienia jako opiekun więzienny (wychowawca ds. kulturalno-oświatowych – przyp. M.B.), okazał się bardzo otwartym człowiekiem, który bardzo się zainteresował tym projektem. Okazał się także fanem Casha, któremu jeden z zagranych utworów, „Country Rebel” (z płyty „Old is Gold” – przyp. M.B.) jest dedykowany. To się wszystko sprawdziło, co dobrze widać na filmie, który jest dobrze zmontowany. Widać reakcje publiczności, twarze tych ludzi. Byliśmy po albumie „Old is Gold”, a przed płytą „T.Love”. Wówczas nie było skończonych wersji utworów, które się na niej znalazły. Gdyby były, to z pewnością do setlisty dorzuciłbym „Pielgrzyma” i może coś jeszcze. Na tamten czas to był dobry i nieprzypadkowy wybór repertuaru. Niektórzy więźniowie byli zaskoczeni, bo do końca nie wierzyli, że przyjedzie prawdziwy T.Love (śmiech). Ci ludzie czują się odrzuceni, jakby po innej stronie życia i bardzo ich to podbudowało. To, że przyjechaliśmy, że byliśmy normalni. Więzienie wyzwala taką sytuację, że nie można tam ani pajacować i robić z siebie kozaka, ale nie można też się bać! Z mojego doświadczenia wynika, że jak się rozmawia i zachowuje normalnie, to zawsze jest dobry kontakt z więźniami.

 

[img:2]

T.Love podczas koncertu w Stodole 29 grudnia 2017 r. Fot. Kasia Stańczyk

 

Wróćmy do historii. Chyba jako pierwsi w Polsce zaczęliście wydawać kasety własnym sumptem, zakładając nielegalną „firmę” Tilele Records i metodą chałupniczą (kopiując na magnetofonie dwukasetowym) wydaliście kasety „Nasz Bubelon” (1984 r. – zapis koncertu z Festiwalu w Jarocinie w 1984 r.) i „Chamy idą” (1985 r.; obie wydane później na reedycjach w 2002 r. jako bonusy do wydań CD płyt odpowiednio „Wychowanie” z 1989 r. i „Miejscowi Live” z 1988 r.). Sprzedawaliście je na koncertach, a ich nabywcy przegrywali je dalej. Zapisaliście się więc w historii polskiego piractwa (śmiech).

To było raczej propagowanie naszej muzyki. W taki sam sposób rozchodziły się też np. kasety Jacka Kaczmarskiego i podziemne wydawnictwa związane z piosenkami zaangażowanymi politycznie. Wynikało to z tego, że była wówczas głęboka komuna. Partia, obóz rządzący i gen. Jaruzelski zajmowali się zwalczaniem przeciwników politycznych, a szeroko rozumiany rock’n’roll był trochę na uboczu. Nie mieliśmy zresztą statusu Maanamu czy Lady Pank. Zresztą nie chcieliśmy go mieć. Byliśmy w undergroundzie. Bliska więc nam była dewiza punkowa wymyślona przez Johnny’ego Rottena (właść. John Lydon – lider i wokalista zespołu Sex Pistols – przyp. M.B.), czyli „zrób to sam” („do it by yourself”). Bobesh (Bogusław Baranek – pierwszy menedżer T.Love Alternative w latach 1982–1984 – z książki wynika, że miał ksywę „Bobesz” – przyp. M.B.) miał dość wypasiony jak na tamte czasy, czyli 1984 r., magnetofon. Nagraliśmy z konsolety koncert w Jarocinie, korzystając z uprzejmości Waltera Chełstowskiego (twórca i organizator Festiwalu w Jarocinie – przyp. M.B.) i to nagranie dostaliśmy w prezencie. I to wydaliśmy. A w kolejnym roku, podczas nagrywania utworu „Zabijanka” w warszawskim studiu wytwórni Tonpress na Wawrzyszewie, podczas nielegalnej sesji nocnej i za pół litra wódki razem z Włodkiem Kowalczykiem (realizator dźwięku i producent muzyczny – przyp. M.B.) – z tym że ta wódka nie była dla Włodka, który pomógł nam sam z siebie, ale dla gościa, który wówczas to studio w nocy udostępnił – nagraliśmy przy okazji parę (właściwie to dwanaście, oprócz wspomnianej „Zabijanki” – przyp. M.B.) piosenek, które później przegraliśmy na kasety jako „Chamy idą”. Dzięki tym wydawnictwom nasze utwory „poszły” w Polskę. Promowaliśmy się sami, bo to nie były jeszcze czasy, w których byliśmy puszczani w radiu. Dopiero później zaczęto nas grać w Rozgłośni Harcerskiej – to była taka stacja, która później (w 1998 r. – przyp. M.B.) przerodziła się w Radiostację – w której pracował m.in. Paweł Sito (dziennikarz radiowy, prasowy i telewizyjny, który wymyślił później nazwę Radiostacja – przyp. M.B.), który prowadził swoją rockową listę przebojów. Trudno oszacować nakład, w jakim sprzedały się kasety, te dwa wydawnictwa. Wówczas niemal wszyscy uczestnicy nagrywali podczas koncertów na swoich grundigach (Grundig – słynna marka magnetofonu – przyp. M.B) kapele takie jak nasza i wiele innych. Wtedy wytwórnie nie wydawały wielu płyt. Wielu ludzi w ten właśnie sposób dowiadywało się o naszym istnieniu, jak np. moi koledzy: Krzysiek Varga (pisarz, krytyk literacki, dziennikarz – przyp. M.B.), Paweł Dunin-Wąsowicz (dziennikarz, publicysta i krytyk literacki – przyp. M.B.) czy Marcin Świetlicki (poeta, powieściopisarz, dziennikarz, wokalista zespołu Świetliki – przyp. M.B.). Takie były czasy. T.Love był chyba w tym pierwszy. Pamiętam, jak podchodzili do nas muzycy z Dezertera, który wówczas był dużą punkową gwiazdą, na festiwalu w Toruniu, by się z nami zapoznać i zapytać, jak my te kasety „wydajemy”? Później i oni to robili, ale mogę być dumny z tego, że w środowisku rockowym my to rozpoczęliśmy. Tak jak wspomniałem, kasety Kaczmarskiego były rozprowadzane podobnie, tak samo jak np. Przemysława Gintrowskiego. To były jednak wydawnictwa „polityczne”, rozprowadzane w tzw. „drugim obiegu”. A my nasze kasety sprzedawaliśmy sami. Nasz ówczesny menedżer Bobesh stał z tymi kasetami podczas naszych koncertów. Pieniędzmi dzieliliśmy się po równo. Czasem stać nas było na jakąś lepszą knajpę i wówczas wszyscy razem do niej szliśmy, by zjeść coś lepszego i zapić to piwkiem, które oczywiście nie było wówczas tak dostępne jak teraz. Nikt tych pieniędzy nie odkładał do kieszeni. Te kasety zrobiły świetną robotę. Nasze piosenki zawędrowały na listę w Rozgłośni Harcerskiej, np. w 1985 r. „Wychowanie” było już znanym numerem, tak jak „Liceum”. Szacuję, że tych kaset sprzedało się kilka tysięcy. Może trzy. A ile tego później skopiowało się dalej, ciężko ocenić. To było propagowanie i szerzenie kultury oraz naszej twórczości, a piractwo to była bandyterka i zarabianie kosztem innych bez poszanowania praw autorskich. Wiem jednak, że żartowałeś. Tak to wówczas wyglądało.

 

Po latach oszacował Pan, że „Nasz Bubelon” i „Chamy idą” sprzedał się nawet w większym nakładzie, bo ok. 5 tysięcy każdy. Pewnie przynajmniej drugie tyle rozeszło się dalej dzięki temu, że ludzie sobie te kasety przegrywali. Inna sprawa, że już w 1985 r. mogliście nagrać płytę zupełnie oficjalnie. Wtedy na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu wystąpiliście na koncercie „Rock w Opolu”, na którym byliście jednym z sześciu młodych zespołów, które startowały w konkursie, a którego zwycięzca miał nagrać płytę dla Tonpressu. Jednak swoją postawą na tym koncercie pokazaliście w pigułce swoją ówczesną „rozrywkową” naturę i Wasz występ zakończył się skandalem (śmiech).

Wówczas mieliśmy podejście anarchistyczne i prowokacyjne. Ja byłem fanem wygłupów na scenie. Już w liceum zakochałem się w twórczości Witkacego, a punk rock z tą twórczością mi korespondował. Stwierdziliśmy, że nie będziemy brali udziału w jakimś wyścigu po płytę, ale skoro już tam jesteśmy, to zrobimy happening. Janek Knorowski (pierwszy gitarzysta T.Love Alternative – przyp. M.B.), który teraz jest malarzem i profesorem na Akademii Sztuk Pięknych (adiunktem na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie – przyp. M.B.), namalował mi w nocy przed koncertem pędzlem napis na T-shircie. Spytał się mnie, co ma napisać. Ja mu na to: T.Love to chuje (śmiech). Każdy zespół miał wówczas 20 minut. Imponujący był skład jury, m.in.: Kora czy Marek Niedźwiecki. A my gramy i, za przeproszeniem, jak to się dzisiaj mówi, mamy wyjebane (byli także pijani – przyp. M.B.). Dwadzieścia minut mija, a my gramy dalej. Wszyscy są już wtedy wkurwieni i zastanawiają się, czy wyłączyć nam prąd (tak się ostatecznie stało – przyp. M.B.). A nasz ówczesny normalny koncert trwał ok. 40 minut. Zagraliśmy swój set, zeszliśmy ze sceny. Jakieś cztery numery przed końcem zdjąłem marynarkę, tak by można było zobaczyć moją specjalną koszulkę (śmiech). A wszyscy: O kurwa! Tym bardziej, że w tym samym roku nie wystąpiliśmy w maju w Poznaniu na festiwalu Rock Arena, bo policja zatrzymała nas za picie w miejscu publicznym (śmiech). Można powiedzieć, że dano nam drugą szansę, a my się na nią wypięliśmy. Ale niektórzy dziennikarze, jak np. Kamil Sipowicz czy Marek Wiernik gratulowali nam postawy. Wielu ludzi mówiło oczywiście, że mamy przejebane i nic nie nagramy. Choć pamiętam, że ówczesny szef Tonpressu Marek Proniewicz trochę się z tego śmiał. Wiadomo, że to było naiwne, ale się tego nie wstydzę. Byliśmy dosyć chuligańscy. Sporo się piło, sporo się paliło trawki. Nie było wówczas mocnych narkotyków, ale czasem ktoś przywoził jakieś „wynalazki”. Taka komuna nowofalowo-punkowa. Choć czystego punka nigdy nie graliśmy, ale byliśmy w tych ideach undergroundowych. A w Opolu był świetny występ. Szkoda, że nikt tego nie zarejestrował. Prowokacja była celowa. Chcieliśmy pokazać, że nie jesteśmy tacy pokorni i mamy dystans do branży muzycznej, w której nie było tak jak dzisiaj, że każdy się pcha łapami, by być w talent show. Dziś nasze ówczesne zachowanie pewnie dla wielu jest trudne do zrozumienia, to był gruby numer, który odbił się echem w całej Polsce. Czekaliśmy później, co się stanie. Nikt z nas nie był zdeterminowany pieniędzmi, bo na muzyce wówczas się właściwie nie zarabiało. Mieliśmy więc takiej podejście: Co nam mogą zrobić? I tak grać będziemy! Czas później pokazał, że zespół się obronił swoim piosenkami. Oczywiście kilku ważnych ludzi w branży od początku nam sprzyjało, jak choćby wspomniani już Sito, Sipowicz, Wiernik, Chełstowski czy Piotr Nagłowski. A później także Marek Niedźwiecki, bo Program III Polskiego Radia grał nasze piosenki od roku 1986. Do tej pory mamy dobre relacje z tą stacją.

 

Mieliście opinię kapeli bardzo zabawowej (śmiech). Ciekawie o tych i innych rzeczach traktuje biografia. Opisuje ona np. koncert w Malborku w 1983 r. dla kilkutysięcznej publiczności, przed którym napił się Pan tak mocno, że do stanu używalności doprowadziły Pana m.in. zastrzyki z glukozy (na tym koncercie Muniek po raz ostatni wystąpił też jako basista), to jak zabalowaliście na festiwalu FAMA w Świnoujściu w 1984 r. czy wspomnianą sytuację na poznańskiej Rock Arenie w 1985 r.

Wesoło było (śmiech). Czasy były raczej smutne, bo była to dekada stanu wojennego. Było wiele ofiar, ale artystycznie było bardzo ciekawie. Właściwie to nawet najciekawiej, jeśli chodzi o polski rock. Oczywiście, polski rock datuje się od lat 60. Wcześniej też byli wartościowi artyści, jak Czesław Niemen lub zespoły Breakout czy Czerwone Gitary. Ale taki rock społeczny, socjologiczny, umiejscowiony w rzeczywistości pojawił się przede wszystkim w latach 80. Zapoczątkowany został przez falę punkową i takie zespoły, jak Kryzys, a później Brygada Kryzys, Deadlock czy Tilt. Później to poszło na Festiwal w Jarocinie. Oprócz więc tego, że były patrole ZOMO, atmosfera nie najlepsza, to się bawiliśmy. Można było za byle co, choćby roznoszenie ulotek, trafić do więzienia na 48 godzin. Nie byliśmy zespołem politycznym. A na pewno byliśmy antykomunistyczni, jak większość kapel, która tego systemu nie popierała. W związku z tym, żeby trochę odreagować, to musiało być wesoło. Tworzyliśmy bandę. Z nami na koncerty jeździła dość duża załoga ludzi. Taka częstochowsko-warszawska (T.Love Alternative powstał w Częstochowie, Muniek studiował zaś w Warszawie – przyp. M.B.). Pamiętam, jak na Festiwalu w Jarocinie w 1983 r. nasz namiot to był chyba najbardziej nieporządny namiot – bo wtedy zespoły spały w namiotach – w którym spało chyba ze trzydzieści osób, choć sam zespół liczył wówczas osób sześć (śmiech). Kumple, koleżanki – to się wszystko kształtowało w jednej takiej komunie. Jak przyjechałeś do jakiegoś miasta, to już miałeś znajomych. Koncert zawsze był wydarzeniem. To nie było jak teraz, że koncert to „automat”. Nie dlatego że olewasz koncerty, ale dlatego że grasz tak często, że masz prawo nie pamiętać wszystkich występów. A wtedy to były takie klimaty, że jakiś pociąg, druga klasa PKP, wino marki wino, jakaś trawa samosieja, w przedziale zadymione i jazda – jedziemy do Torunia, Gdańska, na Śląsk czy do Lublina! Zatem to wszystko, co Magda Patryas opisuje, to prawda i tak to trwało do końca lat 80. Ale, dzięki Bogu, oprócz tych balang i luzackiego stosunku do wszystkiego powstawały piosenki. Gdyby bowiem zebrała się tylko grupa fajnych pijaczków, to nie przeszlibyśmy do historii.

 

To oczywiste…

Co by bowiem nie mówić, to z pierwszego okresu naszej historii, a więc połowy lat 80. do dziś są grane przynajmniej trzy utwory: „Liceum”, „Wychowanie”, „Autobusy i tramwaje”. Oprócz więc tego, że byliśmy tacy, jacy byliśmy, to mieliśmy jakiś talent. Nikt z nas nie był wirtuozem. Ja np. zacząłem grać na basie (na początku istnienia zespołu, w latach 1982–1983, Muniek był także gitarzystą basowym – przyp. M.B.), ale nie bardzo mi to wychodziło. Tak samo gitarzysta Janek Knorowski nie był wówczas najlepszy, a perkusista (Jacek „Słoniu” Wudecki – przyp. M.B.) na początku grał na książkach, nie mając prawdziwego zestawu perkusyjnego! Ale takich zespołów było wiele. Nie każdy z nich zostawił jednak po sobie repertuar, który do dziś jest w kanonie. Zatem bardzo cenię lata 80. Przez tę dekadę uzyskaliśmy status zespołu już w jakiś sposób ważnego dla tamtej publiczności. Był to pokolenie związane z Festiwalem w Jarocinie, które później wychowało kolejne pokolenia ludzi, a my jako kapela w jakiś sposób wychowaliśmy ich. To, że nie było bariery między zespołami a publicznością, wywodzi się z punka. Podczas gdy np. my graliśmy, nasi kumple i koleżanki stali pod sceną. Często wśród nich byli muzycy, którzy potem grali, a my ich oglądaliśmy. Czasem więc wymienialiśmy się rolami, tak jak np. z kapelami Rejestracja, Bikini, Kontrola czy Dezerter. Trzeba było odreagować tę rzeczywistość, która była. Cenzura, ZOMO, patrole, inwigilacja. Oczywiście my nie byliśmy na miejscu ks. Popiełuszki czy Grzegorza Przemyka. Ale dla ubeków, którzy w pewnym momencie pojawili się na Festiwalu w Jarocinie, byliśmy śmieciami. Ale my się tym nie przejmowaliśmy. Jak cenzura wkraczała, to graliśmy swoje. Gdyby nie nasze doświadczenia z lat 80., gdybym z utworem „Warszawa” zadebiutował dopiero w latach 90., to nie miałbym takiego bagażu, związanego z tamtym klimatem i tamtą rzeczywistością. U nas to przejście z undergroundu do mainstreamu przebiegło naturalnie. Bardzo sobie cenię publiczność z lat 80., bo dzięki tym ludziom w latach 90., w których na dobre rozkręcił się biznes muzyczny i zaczęły się pojawiać wytwórnie płytowe, to z nami rozmawiali jak z poważną kapelą i musieli się z nami liczyć. Mieliśmy za sobą już jakiś kapitał ludzki. Nie było z tego pieniędzy, ale był prestiż. A ten status uzyskaliśmy ciężką pracą w latach 80. A tę wiadomo, że wykonywaliśmy raz trzeźwi, raz pijani, nieważne (śmiech). Dawaliśmy dużo koncertów, ludzie nas pamiętali, a wspomniane wcześniej kasety zrobiły swoje. Ludzie przekazywali sobie dzięki nim parę słów o nas pocztą pantoflową na zasadzie: Znasz ten zespół? Nie? To chodź do mnie, to sobie posłuchasz lub przegrasz! Tak to wówczas wyglądało. A my się czuliśmy częścią tej historii.

 

 

Takie rock’n’rollowe podejście jest absolutnie normalne i zrozumiałe (śmiech). Dwie wspomniane kasety i wydana już oficjalnie w 1988 r. płyta koncertowa „Miejscowi Live” to jedyne (nie licząc singla wydanego przez Tonpress w 1987 r.) wydawnictwa wydane pod szyldem T.Love Alternative. Dlaczego tak się stało w przypadku tego ostatniego wydawnictwa, skoro zawiera ono zapis koncertów, które daliście w czerwcu 1987 r., a na skróconą nazwę T.Love zdecydowaliście się pod koniec 1986 r.?

Dobrze te fakty kumasz. Ja tutaj mam lekkie zaciemnienie, czy to był 1986, czy 1987 r.

 

Wiele źródeł informuje, że zmiana nazwy na T.Love nastąpiła pod koniec 1986 r.

Na pewno w 1988 r. graliśmy już jako T.Love. Jeśli zaś chodzi o wydanie płyty „Miejscowi Live” z tego roku, to jej wydawca, Krzysiek Domaszczyński, chciał wydać ją pod nazwą T.Love Alternative, bo wtedy był roczny cykl wydawniczy (śmiech). Zagrałeś płytę w czerwcu 1987 r. (29 i 30 czerwca w warszawskim klubie Riviera Remont – przyp. M.B.), a wydałeś ją w sierpniu 1988 r. (właściwie to w październiku – przyp. M.B.). Jest to jednak jakieś nasze przekłamanie, ale jeśli nie przekłamanie, to chaos z naszej strony. Dlaczego wydaliśmy to jako T.Love Alternative? Na singlu wydanym przez Tonpress w roku 1987 r. też figurujemy pod tym szyldem. Ale jego nagraliśmy w 1986 r., więc to by się dało jeszcze wytłumaczyć. Choć mi, według moich wiadomości, jako takiemu archiwiście i faktografowi, wydaje się, że z członu Alternative zrezygnowaliśmy, jak utwór „My marzyciele” znalazł się notowaniu Listy Przebojów Programu Trzeciego, a to była końcówka 1986 r. (utwór jako pierwszy w historii grupy zadebiutował na liście 11 października 1986 r. – przyp. M.B.), a my zrezygnowaliśmy niedługo później, już w kolejnym roku. Ale o ile singiel da się wytłumaczyć, to już płyta „Miejscowi Live” mniej. Może więc Krzysiek Domaszczyński z Klubu Płytowego Razem chciał wydać ją pod nazwą, która była bardziej w świadomości ludzi. I tak jak z reguły wszystko pamiętam, to tu mnie zażyłeś. Trzeba by było znaleźć plakaty z tamtych czasów, byśmy mieli pewność, od kiedy zespół zaczął funkcjonować jako T.Love. Na pewno w 1989 r., który był ostatnim rokiem przed przerwą w funkcjonowaniu zespołu. Ja bym przyjął jednak, że z członu Alternative zrezygnowaliśmy w roku 1987.

 

Być może było zatem tak, że pod koniec 1986 r. wymyśliliście, że skracacie nazwę do T.Love, ale zaczęliście używać jej później, już w roku następnym.

Tak, to jest prawdopodobne. Ale czy było to świadome, to nie wiem.

 

Kolejne wydawnictwa – „Wychowanie” (1989 r.) czy przełomowy, nie tylko dlatego że jako pierwszy wydany na CD, „Pocisk Miłości” (1991 r.) – i wszystkie następne wydawaliście już jako T.Love. Niektórzy zatem zastanawiają się, dlaczego licząc historię zespołu T.Love, nie rozbija Pan jej na dwa okresy. Tym bardziej, że „Pocisk Miłości”, zawierający wielki hit „Warszawa”, był dużą zmianą nie tylko stylistyczną, ale też organizacyjną i personalną. Z T.Love Alternative został w składzie tylko Pan!

Dla mnie to jedna historia, ponieważ założyłem zespół (śmiech). Nie chciałem tego rozdzielać. Tym bardziej, że po latach wróciliśmy do składu T.Love Alternative w tym sensie, że od 1998 r. grały dwa składy, choć oczywiście z przewagą T.Love. Dla mnie T.Love Alternative to przedsionek i matecznik T.Love. Tym bardziej, że repertuar tego pierwszego zespołu grany był też do końca przez T.Love. Nawet jak przeanalizujemy ostatnie trzy koncerty, które zagraliśmy pod koniec poprzedniego roku w warszawskiej Stodole, to na każdym było „Wychowanie” i „Liceum” (funkcjonujące też jako „I.V. L.O.” i „IV Liceum” – przyp. M.B.). Oczywiście poszczególni muzycy obydwu składów mogą to oceniać inaczej. Był nawet taki moment pewnej rywalizacji między składem starym a nowym (śmiech). Czasem ich muzycy patrzyli na siebie bykiem. W 1998 r. w Stodole jako gość T.Love wystąpił T.Love Alternative. Ja śpiewałem oczywiście w obu składach. Zacząłem tę drogę pod koniec 1981 r., wtedy było to już w mojej głowie, a na początku 1982 r. powstał T.Love Alternative (pierwszy koncert dali 4 lutego 1982 r. we wspomnianym IV LO w Częstochowie – przyp. M.B.). To jest całokształt mojej aktywności wokół T.Love. Wkładam to do jednego worka jako dyskografię. Oczywiście w różnych miejscach, w tym we wspomnianej książce, jest to uporządkowane z podziałem na dwa składy. A różni się to tylko tym, że z T.Love Alternative graliśmy tylko repertuar z lat 1982–1989. Nie zapomnę więc, jaka to było groteska, jak wyszliśmy na Festiwalu w Cieszanowie w 2014 r. (21–24 sierpnia, podczas którego Muniek wystąpił w trzech składach: T.Love Alternative, Szwagierkolaska i Shamboo – zespół, w którym udzielał się w latach 80. – przyp. M.B.), żeby zagrać pożegnalny koncert jako T.Love Alternative (rok później były jeszcze pożegnalne koncerty na minitrasie i ukazało się wydawnictwo „T.Love Alternative 19822015” – zapis koncertu z Cieszanowa na DVD oraz składankowe CD wraz z nowymi utworami: „Dzielnica Cudów” i „Ultra”– przyp. M.B.). Wychodzimy na scenę, mówię pod jakim szyldem, a tam dzieciaki spod sceny krzyczą: Zagrajcie „Chłopaki nie płaczą”! (tytułowy utwór z płyty wydanej przez T.Love w 1997 r. – przyp. M.B.) (śmiech). Myślę, że może więc dobrze, że ten Alternative się zamyka (śmiech).

 

Niektórzy tego po prostu nie rozumieją.

Myślę, że wielu tego nie rozumie! Ty jesteś dziennikarzem. Ciekawe, jak inni to rozumieją?

 

Uważają, że T.Love Alternative to druga, inna, alternatywna odsłona T. Love. Myślą, że to odskocznia od Waszego normalnego grania. Nie wiedzą, że to były inne składy.

Właśnie. Ale teraz już nie ma tego problemu, bo T.Love Alternative zakończył działalność, a po drugie już wszystko chyba w tej kwestii wyjaśniłem. W związku z tym, że ten pierwszy okres działalności zakończył się w czerwcu 1989 r., a później, tak jak wspominasz, już w latach 90. pojawił się pozą mną zupełnie nowy skład z gitarzystą Jankiem Benedkiem na czele, to byłbym idiotą, gdybym zmienił nazwę. Chciałem kontynuować jako T.Love, bo to od początku był mój zespół. Namówiłem też Janka, byśmy grali więcej starych numerów. Nie bardzo tego chciał na początku, bo nagrywaliśmy nową płytę, wspomniany „Pocisk miłości”. Ale kompromis osiągnęliśmy. Nie mogę i nie chcę tego oddzielić. Być może robię zamęt w głowach ludzi, ale dla mnie to jest jedna historia. Od 1998 r. do 2015 grywaliśmy w dwóch składach, ale oczywiście z przewagą T.Love. Jeśli np. T.Love grał rocznie ok. 70 koncertów, to T.Love Alternative grał ich ok. 10. Każdy z nich to było święto. To byli moi kumple. Zresztą do dziś są, choć już razem nie gramy!

 

[img:3]

Fot. Michał Bigoraj



Nowe T.Love, które Pan stworzył po powrocie z Anglii (w której w celach zarobkowych przebywał od czerwca do końca 1989 r.), w 1990 r., składało się z profesjonalnych muzyków, z których wyróżniał się wspomniany gitarzysta Jan Benedek. To Pan wspólnie z nim był odpowiedzialny za większość kompozycji na „Pocisku miłości” oraz na kolejnej płycie „King” (1992 r.). Była to jednak Wasza ostatnia wspólna płyta nagrana w T.Love (Benedek wróci gościnnie przy okazji płyty „I Hate Rock’n’Roll” z 2006 r.). Kolejnym albumem był „Prymityw”. Był on początkiem nowej ery w dziejach zespołu i skonsolidował się na ponad dekadę skład, który tworzyli: perkusista Jarosław „Sidney” Polak, basista Paweł „Nazim” Nazimek oraz gitarzyści Maciej „Magilla Majcher” Majchrzak (dla którego „Prymityw” był pierwszym albumem z zespołem) oraz Jacek „Perkoz” Perkowski. Tego ostatniego nie ma już w grupie, a aktualnie skład T.Love, który zawiesił działalność, uzupełniają klawiszowiec Michał Marecki i gitarzysta Jan Pęczak, a wspierał Was dawny saksofonista formacji Tom Pierzchalski.

Rozmawiamy niemal miesiąc od ostatniego występu (rozmowa miała miejsca 25 stycznia 2018 r., a ostatni koncert T.Love dało 29 grudnia 2017 r. – przyp. M.B.). Co będzie dalej, zobaczymy. Wrócę do „Prymitywu”. Dla mnie to bardzo ważna płyta. Jedna z pięciu naszych najlepszych. To oczywiście trudno oceniać i porównywać, ale jeżeli dziś musiałbym robić nową płytę T.Love, bo zaraz będzie koniec świata i nic już nie nagram (śmiech), to bym zrobił płytę, która byłaby wypadkową trzech wspomnianych albumów: „Pocisk miłości”, „King” oraz „Prymityw”. Dlatego że są to trzy płyty gitarowe. Smakujące jednak w inny sposób. Na dwóch pierwszych jest więcej rhythm and bluesa, takiego stonesowskiego grania, które charakteryzowało Janka Benedka, a na „Prymitywie” więcej punkowego. Wynika to z tego, że na tych dwóch pierwszych dominowała spółka kompozytorska Staszczyk–Benedek, a na „Prymitywie” pisałem już ja razem ze wszystkimi kolegami. Ale kierunek wymyśliłem ja, żeby rzucić się w wir prostego rock’n’rolla i nagrać płytę szybką, prostą i cieszyć się tym graniem, bo po odejściu Janka mieliśmy na początku kłopot z kompozycjami. Dlatego postawiłem na granie zespołowe, jak w piłce nożnej, gdzie czasem są zespoły, które nie mają gwiazd, a dobrze grają. I zrobiliśmy płytę, z której jestem naprawdę zadowolony. Nawet dziś jej słucham, choć rzadko słucham swoich płyt. Ciągle bardzo dobrze brzmi ten album po latach. Jest dobrze nagrany. Zostało to zrobione w studiu w Sulejówku, gdzie był bardzo dobry sprzęt, zwłaszcza stół mikserski. „Prymityw” nas wzmocnił, scalił. Już na tej płycie udzielał się nasz najnowszy nabytek Maciej Majchrzak. A później przyszły następne płyty nagrane w tym składzie. Także ważne, jak: „Al Capone” (1996 r. – przyp. M.B.), „Chłopaki nie płaczą” (1997 r. – przyp. M.B.), „Antyidol” (1999 r. – przyp. M.B.), „Model 01” (2001 r. – przyp. M.B.) i „I Hate Rock’n’Roll” (2006 r. – przyp. M.B.). W latach 90. byliśmy bardzo pracowici. To oczywiście zaowocowało tym, że doczekaliśmy się wielu singli i przebojów. Ale też każda płyta miała jakiś swój kierunek. „Prymityw” – to zwrócenie się ku prostym źródłom postpunkowym, prostym riffom, jak np. w „Glorii” – coverze zespołu Them, do którego tekst napisał Grabaż (Krzysztof „Grabaż” Grabowski – wokalista i lider zespołów Pidżama Porno i Strachy na Lachy – przyp. M.B.). Płyta była na bazie punk rocka, z domieszką reggae, trochę w klimacie zespołu The Clash. Przy „Al Capone” z kolei chcieliśmy się pobawić z popem. Wówczas wyszła stara miłość moja czy Maćka Majchrzaka do Bee Gees, śpiewanie falsetem i zabawy na dyskotece (śmiech). Przykładem tego jest utwór „Jak żądło”. Po tej płycie część publiczności odpłynęła, ale pojawili się nowi fani. Ci, którzy mieli pretensje, uważali, że nagranie popowej płyty po „Prymitywie” to zdrada. Ale takie reakcje fanów zdarzają się zawsze. Następnie „Chłopaki nie płaczą”, które przyniosły kolejne trzy wielkie hity: „Jest super”, „Stokrotka” i „Chłopaki nie płaczą”. Duża sprzedaż i popularność zespołu. A jeszcze w międzyczasie duży sukces odniosłem z zespołem Szwagierkolaska. Jeśli chodzi o sprzedaż albumu, to był to największy sukces jakiegokolwiek albumu z moim udziałem (mowa o płycie „Luksus” wydanej w 1995 r. – przyp. M.B.)., bo sprzedało się ok. 260 tys. płyt. Wiadomo, to były inne czasy niż teraz, choć i wówczas był to duży nakład. Z T.Love mamy skład ustabilizowany, choć w latach 90. przebywaliśmy ze sobą dużo częściej niż później. Czas idzie do przodu. Mamy swoje rodziny. A lata 90. były crazy (śmiech). A w nich jeszcze wyjazd do Anglii (przy okazji nagrywania płyty „Antyidol” – przyp. M.B.), do jaskini lwa. Dla mnie Londyn to obok Nowego Jorku najbardziej rock’n’rollowe miasto. W tym drugim nie mogliśmy nagrać płyty, ale w pierwszym to zrobiliśmy. Płyta nierówna, ale ma też kilka ważnych utworów, jak „Banalny” czy „Ambicja”. Czyli jak to w T.Love – sinusoida (śmiech). Najpierw płyta bardziej undergroundowa, a później bardziej popowa. Wyjątkiem może byli „Chłopaki nie płaczą” nagrani po także popowym „Al Capone”. Z drugiej jednak strony „Chłopaki nie płaczą” nie do końca słusznie nazywane jest płytą popową, bo są tam też rockowe kawałki, ale singiel i numer tytułowy zdeterminował zawartość. I tak jak mówisz, do 2006 r. skład się trzymał równo. Później pojawiły się pewne kryzysy. Może mentalne, może wynikające z początków wieku średniego. Pojawiły się może pierwsze objawy zmęczenia sceną. Ale na tym zmęczeniu powstała kolejna płyta, którą ja bardzo cenię, czyli „I Hate Rock’n’Roll”, która nie miała za dobrych recenzji i ledwo osiągnęła status złotej płyty. A ja ją cenię i lubię, i zawsze gramy z niej utwory na koncertach. Po tej płycie odszedł „Perkoz”. Mieliśmy trochę inne spojrzenie. Ja takie brudno-punkowe, a on wolał taki trochę blichtr spod znaku ówczesnego U2. Dziś jesteśmy znów megakumplami. „Perkoz” latał z nami na koncerty do Stanów Zjednoczonych zamiast Maćka Majchrzaka, który boi się latać. Zagrał też z nami część ostatniej trasy za Janka Pęczaka, który wtedy chorował. Od 1993 r. do 2017 r. poza odejściem „Perkoza” to był więc stały skład. Doszliśmy do momentu, od którego rozpocząłeś wywiad, czyli do płyty „T.Love”, na której każdy z siebie dał maksa. Stwierdziłem, że to dobry moment by zastopować, by później mogło się z urodzić coś nowego. T.Love miał w swojej historii wiele odsłon. Nie mam na razie planu na nową. Teraz, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że moja decyzja jest dobra, bo każdy z nas jest odcięty od tej pępowiny, a nie mamy ze sobą złych relacji.

 

Wspomniał Pan o czymś, co jest Waszą wielką siłą, podobnie jak Pana teksty. Niemal każdy album wiązał się jakąś ideą i był inny stylistycznie, np.: „Prymityw” – mieszanka rocka z punk rockiem i elementami reggae, „Al Capone” (1995 r.) – disco, glam rock i brit pop, „Antyidol” (1999 r.) – szeroko rozumiana alternatywa, „Old is Gold” – blues, country i surowy rock, a „T.Love” to, w uproszczeniu, taneczny rock. Jesteście jednym z nielicznych zespołów, które wywodzą się z undergroundu, ale którym udało się utrzymać popularność w kolejnych dekadach po latach 80. Co więcej, jeszcze ją powiększyliście i zaliczani jesteście do najważniejszych zespołów w historii polskiego rocka. Fenomenem jest to, że grają Was największe stacje komercyjne, jak i niezależne, a nawet niszowe rozgłośnie.

Mam świadomość dobrze zrobionej roboty. To oczywiście nie jest jeszcze jej koniec. Nie kończę z muzyką, T.Love też nie powiedziało ostatniego słowa. Ten zespół to dla mnie za duża rzecz, bym do niego nie wrócił. Wielkim komplementem jest zeszłoroczna akcja T.Cover (zorganizowana z okazji 35-lecia, w której różni artyści wykonują utwory T.Love we własnych interpretacjach – przyp. M.B.), która pokazała, jak duży szacunek mają do nas inni muzycy, także ci młodsi o 20 lat. To jest fajne, że swoją wersję naszego utworu zrobili m.in.: Dawid Podsiadło, Kamil Bednarek czy Tomasz Organek. Także hiphopowcy i ludzie z naszej generacji, jak Kult, Grabaż czy Kaśka Nosowska. Ta akcja została wymyślona oddolnie, bez żadnych pieniędzy. Każdy zrobił to, bo chciał. A to znaczy, że nasz zespół ma jakąś estymę, jest poważany. Ale nie w takim sensie, że mają nas całować w pierścień. Wszyscy, którzy zostali zaproszeni, się do tego przyłożyli. Patrząc, co zrobiliśmy przez te lata, to rzeczywiście nasz zespół mógł zagrać właściwie wszędzie: dla studentów, na imprezie dla korporacji czy Przystanku Woodstock. Myślę też, że jakby dziś zaprosili nas na jakiś undergroundowy festiwal, to też nie dalibyśmy ciała na scenie alternatywnej. Graliśmy na różnych scenach, dla różnej publiczności. To, co mówisz o rozgłośniach, jest istotne. Radio jest bardzo ważnym nośnikiem pamięci. To, że jesteśmy w nim grani, to wielka rzecz, ponieważ czas mija, a ciągle pojawiają się nowi fani, którzy na razie nas na koncertach nie zobaczą, ale w radiu jesteśmy ciągle. Oczywiście jest Internet, ale to radio jest taką pamięcią zbiorową. To dobrze, że można nas usłyszeć zarówno w Radiu Kampus, Anytradiu, jak i Radiu Zet czy Trójce.

 

I w Radiu Złote Przeboje (śmiech)

I to jest bardzo fajne. Zawsze byłem zwolennikiem singli i uważałem, że jak się ma przeboje, to się nie ma czego wstydzić, bo to znaczy, że pisałeś dobre piosenki. Miałem swój talent plus szczęście do dobrych, utalentowanych kolegów. Z reguły to gitarzyści u nas komponowali. W obecnym, a właściwie ostatnim składzie komponował każdy. Czego dowodem są dwa ostatnie albumy: „Old is Gold” i „T.Love”, które produkowałem z Maćkiem Majchrzakiem (w przypadku tego ostatniego albumu, współproducentem był również Jacek Gawłowski – przyp. M.B.), ale każdy z nas przynosił na nie swoje pomysły. Każdy z moich kolegów mógłby wyprodukować sobie sam własny album. Mają doświadczenie i wiele potrafią. Wszyscy się od siebie uczyliśmy, wszyscy jesteśmy melomanami. Moi koledzy, podobnie jak ja, mają duże muzyczne kolekcje. Cały czas interesuję się tym, co się dzieje w muzyce, choć oczywiście nie jestem w stanie już tego tak ogarnąć jak kiedyś. Zawsze traktowaliśmy poważnie słuchacza i fana jako odbiorcę całych albumów, których nigdy nie traktowaliśmy w kategorii np.: cztery hity, sześć „wypełniaczy”. Albumy nasze były konceptem. Nie mam tu na myśli concept albumów, jakie wydawali np. Pink Floyd, ale towarzyszącą albumowi myśl. Tak jak słusznie zauważyłeś, nasza ostatnia płyta charakteryzuje się „tanecznością”…

 

O ostatniej płycie, w 2014 r. mówił mi Pan: Mam taki pomysł, żeby przetransponować czarną muzykę funk, soul, ryhthm and blues z lat 60. – ale oczywiście w taki sposób, jak mogą zrobić to biali – i połączyć ją z punkiem, z takim „brudem”. Myślę, że się to udało.

Pierwotny tytuł miał być: „Soul and Punk”. Ale potem zdałem sobie sprawę, że źle by to brzmiało po „Old is Gold”. Tak jakbyśmy wydawali antologię (śmiech). Jakbyśmy byli archiwistami rocka. Dlatego nazwa „T.Love”, bo wiedziałem, że ta płyta to klamra. Zdania w zespole były podzielone. Niektórzy uważali, że płyta brzmi trochę na siłę nowocześnie. Ale my z Majchrzakiem chcieliśmy to tak wyprodukować. Lubię ten album. Na pewno nie jest tak wybitny tekstowo jak „Old is Gold”, choć pod tym kątem też nie jest zły. Po ciężkich bólach doczłapał się do złotej płyty, bo ludzie powoli się do niego przyzwyczajali. To mogło być nawet pożegnanie ostatniego składu T.Love, bo nie wiem, jak będzie. Te założenia, które przytoczyłeś, są zgodne z tym, co się znalazło na płycie. Przy wyborze kompozycji kierowałem się trochę tym, by „nóżka chodziła”. Może nie jak „Sandanista!” The Clash, bo tam było bardziej etno.

 

W 2014 r. wspominał Pan jednak to wydawnictwo: Żeby był taneczny podkład, taneczny bit, jak to robił np. The Clash na albumie „Sandinista!” (z 1980 r. – przyp. M.B.).

Ponieważ to był pewien pierwowzór, jakaś idea. Oni tam poszli w muzykę afrykańską, w elementy jazzu, w wiele rzeczy. To był chyba bardziej przegląd muzycznych fascynacji Joe Strummera (wokalista i lider The Clash – przyp. M.B.). Bardzo odważny album. Takie pewne „multi-kulti”, które później rozwinął Manu Chao. My zaś inspirowaliśmy się starym soulem, funkiem z lat 60. i 70. Dużą rolę na płycie odgrywa bas, choćby w utworze „Siedem”. Utwór Queen „Another One Bites the Dust” był dla nas inspiracją, by zrobić taneczny numer z basem. W 2014 r. miałem jasno nakreślony plan, ale potem przyszły piosenki. Ja z reguły wybieram repertuar na album, bo wspólnie z kolegami przynosimy dużo materiału. Utworami, które nie weszły na „Old is Gold” – ale nie nazwałbym ich odrzutami, bo to dobre piosenki – a znalazły się na „T.Love” są: „Marsz”, „Pielgrzym” – ale wówczas była sama muzyka, z takim punkowym riffem – i „Marta Joanna od Aniołów”. Czyli trzy ważne utwory są pozostałościami z sesji do albumu „Old is Gold”. Jeśli T.Love nagra kiedyś kolejny album, to będzie on rock’n’rollowy. Powiem szczerze, że nie ma w Polsce dziś – może coś tam Organek stara się robić (Tomasz Organek z zespołem Ørganek – przyp. M.B.) – kapeli, która by wesoło podchodziła do rock’n’rolla, z takim lekkim chuligaństwem, ale i liryzmem.

 

Big Cyc ewentualnie.

Big Cyc to taka bardziej punkowa satyra na zasadzie: dopierdalamy, ale z jajem. A ja mówię o takim poczuciu humoru i klimacie, które wytwarzali wokół siebie The Rolling Stones, Iggy Pop czy Guns N’ Roses. Nie ma w Polsce takiego radosnego podejścia do rock’n’rolla. T.Love był takim zespołem. A właściwie ciągle jest, tylko w zawieszeniu (śmiech). Jakbym miał więc z nim nagrać nową płytę za dwa, trzy lata, to bym pierdolnął taki album, który byłby połączeniem „Pocisku miłości”, „Kinga” i „Prymitywu”. Dziesięć, dwanaście numerów raczej gitarowych. Bo tego u nas w kraju brakuje. Jest Kult, który jest cudownym zespołem. Ale on nie gra czystego rock’n’rolla. Lady Pank z kolei gra pop rock. Wiesz, o czym mówię, o zadziornym rock’n’rollu. Jeśli są jakieś zespoły, które są temu bliskie, to jest ich raptem parę.

 

[img:4]

Muniek podczas koncertu w Stodole 29 grudnia 2017 r. Fot. Kasia Stańczyk

 

À propos podejścia z jajem. Gdy wymieniałem Wasze albumy, to celowo nie wspomniałem o „Chłopaki nie płaczą” z 1997 r. Czy jego tytułowy utwór uważa Pan za największy komercyjny sukces, ale jednocześnie największe przekleństwo kariery, biorąc pod uwagę to, jak niektórzy odebrali tekst utworu, jak i teledysk do niego?

Te czasy już minęły. Nie analizuję tego. Ten utwór umieściłem w naszej ostatniej setliście z pełną świadomością. Teraz potraktowałem go inaczej na zasadzie takiej, że jest to utwór, który przynosi ludziom dużo radości. Kiedyś mogłem się wkurwiać, że przez niektórych był on opacznie odebrany. Nie kumali go wszyscy, ale większość tak, ponieważ wideoklip był bardzo czytelny jako jajcarski i absurdalny. Był jednak taki czas, kiedy nie lubiłem go grać. Kiedy na początku 2017 r. wiedziałem, że będziemy mieli bardzo dużo koncertów i wszystkie będą pod szyldem 35-lecia T.Love, to długo zastanawiałem się nad setlistą. Stwierdziłem, że oprócz rzeczy ważnych – takich jak np.: „Potrzebuję wczoraj” (z płyty „Prymityw” – przyp. M.B.), „Gnijący świat”, „Jazz nad Wisłą” (obydwa z płyty „I Hate Rock’n’Roll” – przyp. M.B.) czy „Italia” (utwór bonusowy wydany na reedycji płyty „Prymityw” – przyp. M.B.), „Gloria” – trzeba zagrać hity, a także repertuar stworzony z T. Love Alternative, który kocham. Ludzie zresztą też go kochają, o czym świadczy choćby ich reakcja na: „Autobusy i tramwaje” – czad, „Wychowanie” – refleksja czy „Liceum” – nostalgia. Ale hity też muszą być! Uświadomiłem sobie, że muszę ułożyć setlistę, która wszystkim da radość. Na koncerty z okazji naszego 35-lecia przychodzili różni ludzie, w tym głównie ci, co słuchali nas od dawna. Myślę, że zrobiłem najlepszą setlistę ever. Wracając do „Chłopaków…”. Ten utwór świetnie „zmieścił” się w setliście. Był petardą jak „Nie, nie, nie”, „Warszawa”, „King” „Ajrisz”, „Bóg”, „Potrzebuję wczoraj” czy „I Love You”. I polubiłem go grać! Ludzie w Twoim wieku (34 lata – przyp. M.B.) lubią ten utwór, nie śmieją się z niego.

 

 

Ponieważ to świetny kawałek!

Tak. To jest dobry glamowy kawałek. Trochę w stylu takich kapel, jak Slade czy T.Rex. Koncertowo to jest dobry kawałek, prawda?

 

Bardzo dobry. Mi też się kojarzy ze Slade. Zmieńmy jednak temat. Ciekawy jest fakt, że z dwoma muzykami, z którymi na początku dobrze rozumiał się Pan artystycznie, a z czasem te relacje zarówno Pan, jak i pozostałych muzyków z grupy, pogorszyły się na tyle, że musieli odejść z zespołu, wrócił Pan do współpracy po latach. Mam na myśli Andrzeja Zeńczewskiego, z którym założył Pan Szwagierkolaskę, a który był ważnym ogniwem T.Love Alternative oraz wspominanego Jana Benedka, którego zaprosił Pan do współpracy przy okazji solowego krążka „Muniek” (2010 r.). Obydwaj muzycy pojawili się także gościnnie na płycie „I Hate Rock’n’Roll”.

Ja nie jestem człowiek wojny. Myślę, że udało mi się utrzymać dobre relacje ze wszystkimi ludźmi, z którymi grałem. Uważam, że zarówno Benedek, Zeńczewski, wspomniany wcześniej Perkowski, jak i każdy inny muzyk, który ze mną grał, dołożył swoją cegiełkę do tej historii, którą dziś firmuję swoją twarzą. Zeńczewski odgrywał bardzo dużą rolę w T.Love Alternative. W T.Love taką rolę odgrywał zaś Benedek. Później także Jacek „Perkoz” Perkowski. Po pierwsze do nich wszystkich mam szacunek. A po drugie ciągle możemy razem pracować. Z Benedkiem sądzę, że jeszcze coś zrobię. My się rzadko schodzimy, ale jak już to nastąpi, to rozumiemy się bez słów. Janek ma talent kompozytorski. Zrobiłem z nim wspomnianą płytę „Muniek”. Może to był błąd, może nie, ale ja wówczas zatęskniłem za tym, byśmy zrobili coś razem. Niektórzy pytali nawet, po co robię solową płytę, skoro brzmi ona jak T.Love? Dla mnie to było solowe, ale rzeczywiście ten sam tandem kompozytorski sprawił, że ta płyta nie odbiega od dawnych płyt T.Love. Ja mam taki charakter, że się nie kłócę na zawsze. Jestem człowiekiem otwartym, człowiekiem kompromisu. Ale także człowiekiem wybaczającym jakieś małostki. Byłbym zażenowany, gdyby doszło kiedyś do takiej sytuacji jak np. z zespołami Kombi i De Mono, że byłyby dwa składy T.Love. Nie oceniam kolegów z zespołów, jakie wymieniłem. Ale wydaje mi się, że w T.Love na szczęście do tego nie dojdzie, bo wszyscy gramy do jednej bramki. Zależy mi na tym, by dziedzictwo T.Love było szanowane. By nie było rozstępu w skale i np. nie powstał Sound of T.Love, bo chłopaki będą chcieli zarobić parę groszy (śmiech). Wydaje mi się, że tak nie będzie, bo każdy miał świadomość, że uczestniczy w czymś ważnym. Jak odbywały się wszystkie nasze rocznice, to zawsze było jak należy. Jak np. na 25-leciu na Festiwalu w Opolu. Przyjechali wszyscy zaproszeni. Wszyscy też dostali platynową płytę za album „Love, Love, Love – The Very BesT.Love” z 2008 r. To było miłe i radosne dla wszystkich. Jestem za tym, by utrzymywać dobre relacje ze wszystkimi, tym bardziej, że każdy dołożył coś od siebie do historii zespołu. Oczywiście i z Jankiem, i z Andrzejem miałem gorsze momenty, oziębienie relacji. Natomiast teraz jest OK. Zauważ też, że na wielu naszych płytach są kompozycje różnych ludzi. Oprócz więc żelaznego składu, który dotrwał do 35-tki T.Love, są też kawałki dawnych muzyków. I tak np. na „I Hate Rock’n’Roll” utwór „Ścierwo” napisał Zeńczewski, a „Gnijący Świat” i „Jazz nad Wisłą” Benedek. Ale też Janek Knorowski z pierwszego składu T.Love Alternative skomponował „Love, Love, Love” – singiel ze składanki („Love, Love, Love – The Very BesT.Love” – przyp. M.B.). Z kolei na „Old is Gold” w kilku numerach jako gość udzielał się Darek Zając – pierwszy klawiszowiec T.Love Alternative. Tom Pierzchalski, który grał z nami w Alternative, grał teraz z nami do końca, do zamknięcia tego etapu działalności i jej zawieszania. Wszyscy tworzymy jedną wielką rodzinę T.Love. Dlatego na naszym fanpage’u będziemy informowali o wszystkim, co ma z tą rodziną związek. Ktoś zrobi kapelę czy jakiś muzyczny projekt, np. Sidney Polak, Maciej Majchrzak, Janek Pęczak czy Michał Marecki, to proszę bardzo, będziemy o tym informować! My wszyscy tworzymy drzewo T.Love, a każdy z nas to jego korzenie i odrosty. Jeśli zrobię solową, lub inną płytę, to też o tym poinformujemy. A jeśli przyjdzie czas, to zbierzemy się ponownie pod nazwą T.Love, choć nie wiem, kto wówczas będzie w tym zespole grał. Mam przecież wybór różnych ludzi. Wielu nowych, świetnych muzyków jestem ciekawy. Najchętniej bym coś pomieszał: stare z nowym. Ale póki co, mam urlop nie po to, by zajmować się T.Love. Mogę się zajmować co najwyżej tym, by mój menedżer dbał o to, by o T.Love ciągle mówiono, pisano oraz by nasza muzyka była puszczana w radiu. Ale z tego, co mówisz, bo ja często radia nie słucham, grają nas, to znaczy, że jest dobrze (śmiech).

 

[img:5]

Fot. Michał Bigoraj (zdjęcie wykonane w domu Autora)

 

Pomówmy o Panu poza T.Love. W 2015 r., z okazji 20-lecia wydania albumu „Luksus” zespołu Szwagierkolaska, pojawiła się jego reedycja. Czy to już koniec tego zespołu, tak jak pożegnał Pan w 2015 r. zespół T.Love Alternative? Podczas wywiadu w 2014 r. wspomniał Pan też, że nie planuje także kolejnego po „Muńku” albumu solowego. Tymczasem niedawno, wspomniał Pan o tym, że jednak o nim myśli. I to może jako „Zygmunt Staszczyk”. Czy taka zmiana szyldu pociągnęłaby ze sobą inny rodzaj kompozycji niż na debiucie?

Szwagierkolaska to jest zespół, który nigdy tak naprawdę się nie zamknął. Lubię taką formułę grania, bo to jest odskocznia od tego, co robiłem zawsze. Od rocka, od grania na pewnym poziomie głośności. W Szwagierkolasce zebrało się wielu znakomitych muzyków, np. Grzesiu Grzyb, który jest świetnym bębniarzem jazzowym, Jasiu Tylman – świetny mandolinista, grający też na banjo, z górnej półki polskiego country i folku. Oczywiście wspomniany Andrzej Zeńczewski, który jako kierownik muzyczny wszystko to trzymał w ryzach. Dawno nie graliśmy koncertu, ostatni chyba w 2016 r. Ale ja tego zespołu nie chcę zamykać. Zawsze przynajmniej raz na rok jest jakaś fajna impreza warszawska, na którą nas zaproszą. To są songi, które zawsze będą żywe. Oczywiście w Warszawie jest teraz kilka zespołów grających podobny repertuar, ale jestem dumny z tego, że my rozpoczęliśmy taką modę na „warszawskość”. Choć sam nie pochodzę z Warszawy, to kocham to miasto. Jest teraz cała muzyczna scena z takim repertuarem, nie tylko Janek Młynarski (syn Wojciecha Młynarskiego, reprezentujący zespół Warszawskie Combo Taneczne – przyp. M.B.), ale też wiele innych zespołów. A jak my to zaczynaliśmy robić, to byliśmy sami i każdy się śmiał z tego, po co to robimy i kto tego będzie słuchał. Chyba tylko menele i pijaczki z Pragi (śmiech). A okazało się to strzałem w dziesiątkę. Te piosenki są po prostu dobrze napisane. Dobre melodie, teksty o życiu. Raz na jakiś czas, jak jest zamówienie na Szwagra, to się zbieramy. Oczywiście przydałby się normalny, profesjonalny management temu zespołowi, ponieważ „siedzi” on tak trochę na uboczu. Nie chodzi mi o nową płytę, bo na dwóch płytach (oprócz wspomnianej także płyta „Kicha” z 1999 r. – przyp. M.B.) powiedzieliśmy wszystko, co chcieliśmy powiedzieć. Nowa płyta Szwagra byłaby więc bez sensu. Te dwie płyty to był oczywiście taki tribute (hołd – przyp. M.B.), głównie dla twórczości Stanisława Grzesiuka, o którym się dzisiaj więcej mówi. Ale także generalnie dla warszawskich piosenek z pierwszej połowy XX wieku. Nie będziemy się przecież teraz brali za lwowskie, wileńskie czy inne. Tak jak wspomniałeś, w 2015 r. była reedycja pierwszej płyty. Także wydanie na winylu i dwa nowe utwory („Lisa Bon” i „Bujaj się Fela” – przyp. M.B.). Jeśli ktoś po tym wywiadzie będzie chciał nas gdzieś „zabookować” (zamówić – przyp. M.B.), to jesteśmy absolutnie zespołem, który może się na nowo złożyć i zagrać.

Jeśli zaś chodzi o drugą część pytania, to nie wykluczam nowej płyty solowej. Pomyślałem sobie teraz, że skoro mam urlop, to mógłbym nagrać płytę pod nazwą taką, jaką mi w dowodzie dano (śmiech). Sądzę też, że dobrym kierunkiem byłby kierunek akustyczny, choć nie taki bardzo liryczny, tylko akustyczny, ale z czadem. Jeszcze się nie rozglądałem, ale planuję pochodzić na różne koncerty. Mam też znajomych, którzy się zajmują młodymi zespołami. Janek Pęczek napisał parę kawałków. Dawał mi je w zeszłym roku, ale one nie nadawały się do T.Love. Ale ze trzy piosenki akustyczne od niego mam i uważam, że są dobre. Właściwie to nie piosenki, a melodie bez tekstów. Ja stworzyłbym teksty. Może poszukam też innych kompozytorów. Nie mam jednak jeszcze konkretnych planów. Jeśli będzie nowy skład, to raczej bez muzyków T.Love, być może jedynie kompozycje Janka. Jeśli zrobię skład na tę płytę, to chciałbym z młodymi ludźmi, z innych przestrzeni muzycznych. Np. jazzowy perkusista, a zamiast basu kontrabas. Jara mnie to, że dziś jest duże otwarcie muzyczne, wielu muzyków gra w różnych stylach i gatunkach. Nie ma takiego żelaznego podziału, że ten gra rocka, ten hard rocka, ten glam metal, a i inny punk. Ludzie są bardziej otwarci, więcej wiedzą. Myślę raczej nie o tym roku, a o przyszłym. Nazywałaby się pewnie rzeczywiście „Zygmunt Staszczyk”. Jeśli taka płyta miałaby być nawet takim przecinkiem przed nowym albumem T.Love, to też by nie byłoby złe, bo złapałbym dzięki temu nową energię, z nowymi ludźmi. Być może ktoś z nich dołączyłby później do T.Love. Tak jak kiedyś 19-letniego Sindeya wzięliśmy jako małolata, a został z nami na 27 lat. W związku z tym, że mam teraz taki przywilej, że nie muszę się spieszyć, to sobie spokojnie powęszę, pochodzę na koncerty, także na te alternatywne i mniejsze. Może na jesieni zagram parę koncertów pod szyldem Muniek i Przyjaciele, bo to jest taki akustyczny pomysł, który się zrodził niedawno (w 2015 r. - przyp. M.B.). Gra w nim m.in. Janek Pęczak (a także Paweł Nazimek – przyp. M.B.), zagraliśmy kilka takich koncertów w zeszłym roku. To są utwory T.Love w akustycznych wersjach. Może zagram takie koncerty dla jaj, bez żadnego rozgłosu i medialnych ruchów. Paweł Walicki, mój nowy menedżer zajmuje się na co dzień Voo Voo, Julią Marcel, Fiszem i Emade czy zespołem Pustki. Ale także niszowymi projektami. Zna różne ciekawe, alternatywne miejsca koncertów, jak sale teatralne na dwieście osób. Jest zatem okazja, by spróbować się w to wbić. Mi taka odskocznia jest potrzebna, a i ludzie chętnie posłuchają utworów T.Love w takiej wersji. Nie zamierzam robić z tego płyty. Nie chcę bazować na twórczości T.Love, to byłoby świętokradztwo. Ale płyta jako „Zygmunt Staszczyk” – czemu nie. Ludzie kojarzą mnie jako Muńka, ale wielu wie, jak się nazywam. Muniek zawsze będzie kojarzył się z T.Love. Dlatego pierwsza płyta solowa może nie powinna nazywać się „Muniek”. Z drugiej strony to może dobrze, że tak się stało, bo to był materiał w stylu T.Love. Teraz trzeba patrzeć do przodu i zobaczymy, co się z tego urodzi.

 

Dużo mówiliśmy o „Prymitywie”. Waszej ulubionej mojej płycie. Mój ulubiony Wasz numer to „Potrzebuję wczoraj”. Zawsze myślałem, że to piosenka pisana ponoć nie tylko na kacu, ale i na drugi dzień po imprezie, na której nie zabrakło także amfetaminy. Ze wspomnianej książki dowiedziałem się jednak, że tekst Pan napisał po powrocie z parku na Agrykoli i koncertu Buzu Squat, na który Pan się wybrał mimo tego, że tego dnia na Stadionie Gwardii grało Aerosmith, a Pan miał zaproszenie na koncert i party po nim. Jak więc było naprawdę i czym dla Pana było „takie dziwne coś” (śmiech)?

Było to rzeczywiście dzień po imprezie. To była impreza „pokoncertowa”, na której było wszystko: alkohol, narkotyki. Następnego dnia miałem taki „zjazd”. Marta, moja żona, namówiła mnie do wyjścia na spacer na Agrykolę. Dzieci były jeszcze małe. Córka (Marysia – przyp. M.B.) miała niecały rok. To był jakiś ciepły miesiąc (29 maja 1994 r. – przyp. M.B.). Miałem zaproszenie na afterparty, które jakoś mnie wtedy kompletnie nie rajcowało, chociaż lubiłem Aerosmith. Wtedy nie było u nas w kraju dużo koncertów tak wielkich gwiazd. Wiedziałem zatem, że zjedzie się mnóstwo fanów z całego kraju. I pomyślałem sobie, że wezmę ze sobą na spacer to zaproszenie i jak będę widział po ubiorze i zachowaniu, kto idzie na koncert, to po prostu je wręczę wybranej osobie. Byłem tego dnia totalnie zjebany. Tak patrzę na tę moją córeczkę malutką, niewinną, a w moim łbie jakiś kocioł. I tak sobie myślę: Potrzebuję wczoraj, potrzebuję wczoraj… takie dziwne coś. Jestem taki zjebany! Mam taki kołowrót w głowie, ale… lubię to! Lubię, kurwa, taki stan! Oczywiście kontrastowało to zupełnie z moją żoną, która była na totalnym „świeżaku”, bez kaca i z moją piękną, małą córeczką, patrzącą bezbronnie na zmarnowanego ojca (śmiech). Poszliśmy najpierw na coca colę, ale ja ciągle miałem w głowie taką myśl: Potrzebuję wczoraj! Lubię tak się czasem, kurwa, zeszmacić, tak „wyczochrać”. Źle się po tym czuję, ale to lubię! Szła jakaś młoda laska, w modnej w owych czasach flanelowej koszuli, z bandamką na głowie. A ja mówię do niej: Hej, chcesz iść na Aerosmith z Stevenem Taylerem na party?! A ona: Proszę Pana, ale jak to?! (śmiech). Chyba na początku nie skojarzała, gdzie, co i jak. A ja jej mówię: Masz tu bilet i zaproszenie! A ona: Oooooooooooooooooo! I zaraz do swoich koleżanek: Dziewczyny, kurwa, dziewczyny! Koleżanki wyszły zza rogu, a ona poszła w długą (śmiech).

 

Poznała Pana? Wiedziała, kim Pan jest?

Tak, myślę, że tak. Zresztą chyba w tym szoku wykrzyczała: Muniek! Widać było, że to dla niej absolutna petarda. I teraz już wszystko kojarzę. Wróciłem do domu, a to był długi dzień...

 

I jeszcze ponoć był Pan z rodziną tego dnia na koncercie Buzu Squat?

Tak mogło być, bo ten zespół mi się wówczas bardzo podobał. Zresztą Monika Piwowarska, wokalistka tego zespołu, śpiewała ze mną utworze „Syn miasta” (cover zespołu Manu Negra – przyp. M.B.) drugi głos. Wróciliśmy do chaty, z tym wózeczkiem, autobusem, na Żoliborz. Marta chyba wyszła wtedy jeszcze gdzieś z Jankiem (synem – przyp. M.B.), który został chyba pod naszą nieobecność z babcią. Kolejny spacer, chyba także znów z Marysią. A wówczas mieliśmy na ul. Przasnyskiej takie gomułkowskie podwórka, Sady Żoliborskie (rejon Miejskiego Systemu Informacji i osiedle mieszkaniowe na Żoliborzu – przyp. M.B.). Mieliśmy wielu znajomych, głównie młodych małżeństw. Do dzisiaj z częścią z nich utrzymujemy kontakty. Wówczas niemal wszyscy zebrali się na podwórku. Ja zostałem sam w pokoju. Ten kac mnie podwójnie dopadł. I wtedy zacząłem pisać. Jaki to ja się czuję „chory”, ale że „lubię czuć się chory” (śmiech) (Tak bardzo lubię czuć się chory – fragment tekstu – przyp. M.B.). I piszę o tym, że falują bloki itp. Dwie różne rzeczywistości. Amfetamina, alkohol, trawa – wszystko to razem dało taki efekt. Tak powstał ten utwór. To się wszystko razem składa, co powiedziałeś. Na spacerze kołatała mi myśl: Potrzebuję wczoraj takie dziwne coś… Chciałem nie dopowiedzieć „co”. Coś, co jest do końca nieokreślone, ale coś, co lubimy. Może to szaleństwo, może używki i trucizny, po których chorujemy następny cały dzień, ale lubimy je jako nasze odreagowanie. Utwór ma świetny riff Pawła (Nazimka – przyp. M.B.), który skomponował znakomitą muzykę. Pamiętam, że puściłem ją z kasety na fulla w chacie i od razu mi wskoczył tekst oraz linia wokalna. Zacząłem śpiewać, napisałem, nie wiem, czy cały od razu, ale szybko ten utwór powstał.

 

 

To teraz z innej beczki. Skąd się u Pana wzięło coraz rzadsze w muzycznym świecie trzymanie mikrofonu za statyw podczas koncertów?

Tak? Ja nawet nie wiem. A jak inni śpiewają? Nie mają statywów?

 

Mają, ale wyjmują z nich mikrofony i trzymają w ręku. A Pan go trzyma i jest o niego podparty. Ma też Pan często ma nogę na wzmacniaczu lub innym sprzęcie.

To jest mój styl. Zawsze był taki. Choć nie zawsze miałem swój statyw (śmiech). Te dwa statywy, które mam obecnie, zostały zrobione przez naszego technika „Budzika” (Grzegorza Chudka – przyp. M.B.) z jakiegoś specjalnego odlewu.

 

Słyszałem, też że kilka Pan ich zniszczył (śmiech).

Tak. Dlatego te ostatnie opłaciłem z własnych pieniędzy i własnego materiału, bo mam ksywkę Niszczyciel (śmiech). Po prostu dosyć energicznie podchodzę do statywu i w niego uderzam. Teraz mam swoje, więc mogę zrobić z nimi, co chcę (śmiech). Fajnie, nawet nie wiedziałem, że już mało kto tak robi. Chodzę na koncerty, choć na polskich artystów ostatnio rzadziej, i nie zwracam na to uwagi. Myślę, że to może pochodzić z punkowych czasów.

 

[img:6]

Fragment koncertu T.Love w Stodole 29 grudnia 2017 r.: Muniek (trzymający statyw :)) na pierwszym planie, po lewej Paweł Nazimek, po prawej Marek Piekarczyk (jeden z gości koncertu). Fot. Kasia Stańczyk

 

Na koniec wypadałoby zapytać o przyszłość T.Love, ale tego pytania nie zadam, bo nie wie Pan teraz, jaka ona będzie.

Absolutnie dobrze mówisz. Jak spotkamy się za rok o tej porze, to może powiem coś więcej na ten temat. Bardzo prawdopodobne jest to, że wrócimy z nową płytą, ale nie wiem kiedy.

 

Zapytam zatem o coś innego. W ostatnich latach odeszło od nas wiele rockowych ikon. W ostatnim czasie choćby bliski Panu Tom Petty czy bliska mi Dolores O’Riordan. Jak Pan ocenia współczesną kondycję oraz przyszłość muzyki rockowej na świecie?

To jest ciekawe, bo tak naprawdę to cały czas dobrze trzyma się stara gwardia. Spójrzmy choćby na te największe koncerty. Weźmy chociaż Bruce’a Springsteena, Rolling Stonesów czy U2, którzy znów po latach nagrali dobrą płytę („Songs of Experience” – przyp. M.B.). A nawet Metallikę, która nie jest moim ulubionym zespołem, ale trudno nie mieć do nich szacunku. Nie twierdzę jednak, że nie ma nowego, dobrego rocka. Aczkolwiek Anglia na tym polu przeżywa kryzys. Kraj, który jest kolebką europejskiej muzyki rockowej. W zeszłym roku wyszły płyty braci Gallagherów („Who Built the Moon” Noela i jego zespołu High Flying Birds oraz „As You Were” – debiutancki solowy album Liama – przyp. M.B.). To są dobre płyty, ale nie jakieś odkrycie Ameryki, ale i tak są o niebo lepsze od tego, co się w Anglii dzieje. Chyba jeszcze Franz Ferdinand wydaje płytę („Always Ascending” ukazała się 9 lutego, ale to zespół szkocki, nie angielski – przyp. M.B.). Ale w tym momencie, moim zdaniem, lepszy rynek jest w Stanach. Wśród nowych wykonawców niewielu jest takich, którzy ciągną jakby depozyt starych rzeczy. To zawsze będzie robił choćby Jack White. Teraz jest jakiś nowy zespół, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć brzmi jak Led Zeppelin.

 

Greta Van Fleet. Brzmią jak odrzuty z sesji Zeppelinów. A tworzy go czwórka młodych Amerykanów, w tym trzech braci o swojsko brzmiącym nazwisku Kiszka.

Myślę, że co jakiś czas będzie pojawiać się ktoś wartościowy. Ale problem polega na tym, że nie ma już wśród nowych zespołów takiego uderzenia, jakim np. była Nirvana. Rock jednak nie zginie. Jest to dziedzictwo, z którego trzeba korzystać i którym trzeba się inspirować. Ty jesteś młodszy ode mnie, ale też słyszysz, że zespół, o którym mówimy, to jest jeden do jednego Led Zeppelin, ale i tak to jest fajne. To na pewno będzie hit, to się spodoba ludziom. Oni pewnie już są gwiazdą? Zagrają w Polsce? Wydali album?

 

Są już gwiazdą. Zwłaszcza w Stanach. Płyty jeszcze nie wydali. Póki co samą EP-kę. W Polsce jeszcze nie zagrali, ale mówi się o sprowadzeniu ich na Przystanek Woodstock.

Jestem pełen optymizmu, jeśli chodzi o rocka. Wydaje mi się, że wróci dobry rock, bo za dużo już tej miałkości, jeśli chodzi o tę muzykę. Choć z drugiej strony tak mówi się od zawsze. Niemniej każdego roku wychodzi sporo dobrych płyt. Jak dzwonią do mnie z „Teraz Rocka” (w ramach plebiscytu „Teraz Najlepsi” – przyp. M.B.), to zawsze wybiorę dziesięć, dwadzieścia płyt, które mogę polecić, a które w danym roku słuchałem. Jak byliśmy ostatnio w Anglii, to chodziłem po sklepach i jest trochę dobrych kapel, np. taka kapela z Kanady Alvvays z dziewczyną na wokalu (Molly Rankin – przyp. M.B.), bardzo fajna gitarowa rzecz. Starzy też nie próżnują. Oprócz U2 dobrą płytę w zeszłym roku wydał choćby Morrissey („Low in High School” – przyp. M.B.). Nie wierzę w to, żeby rock umarł, choć nie ma już takiego wpływu kulturowego na ludzi. To już nie jest rewolucja. Ale weźmy choćby ostatnią studyjną płytę Stonesów („Blue & Lonesome” z 2016 r. – przyp. M.B.). Stare bluesy, ale jednak zadziałały. Jeff Beck („Loud Hailer” z 2016 r. – przyp. M.B.) też nagrał świetną płytę. Jest kilku gigantów. Ale też jak wspomniałeś, wielu odchodzi. Tom Petty – ogromna strata. Tak samo jak choćby Prince. Wspomniałeś o Dolores. Jak ich usłyszałem po raz pierwszy, pomyślałem: Fajny, pop-rockowy zespół. Po jej śmierci wrzuciłem na nasz fanpage utwór „Zombie”. I jak to przesłuchałem i zobaczyłem klip, to zdałem sobie sprawę, że to jest zajebisty kawałek, który po latach ciągle dobrze brzmi. Nie znałem za dobrze ich twórczości.

 

Dla mnie to był najpiękniejszy kobiecy głos w historii rocka.

Z pewnością oryginalny. Ale jest też trochę innych. Choćby PJ Harvey. Jest trochę tego. Bądźmy dobrej myśli.

 

[img:7]

Muniek Staszczyk i autor wywiadu. Fot. Michał Bigoraj

 

Autor dziękuję p. Kasi Stańczyk za udostępnienie swoich zdjęć z koncertu oraz Dariuszowi „Qbikowi” Kubikowi za techniczną „obróbkę” fotografii zrobionych w trakcie wywiadu.

Pozostałe wywiady
Bądź jak koło - Rozmowa z Theo Katzmanem To jego trzecia wizyta w Polsce, choć drugi występ. Pierwszy mieliśmy okazję podziwiać przy okazji festiwalu Jazz Around nieco ponad rok temu. Tym razem przyjechał promować swój najnowszy krążek – Be The Wheel, na którym znalazło się...
Wywiad ze Stephenem Day podczas Jazz Around Festival 2023 Mieszkający w Nashville młody kompozytor i wokalista Stephen Day swoją popularność zawdzięcza m.in. viralowemu utworowi If You Were the Rain z pierwszego albumu Undergrad Romance and the Moses in Me z 2016 roku. Do tej pory Stephen Day...
Wywiad: Cory Wong dla Infomusic.pl Magnetyczna gra na gitarze, techniczna żywiołowość, wybitny humor i blask bijący ze sceny sprawiły, że Cory Wong stał się niezwykle popularnym artystą ostatnich lat. Muzyk wydał 10 płyt solowych i kilka albumów live. Artysta jest...
Wywiad z Ole Borudem podczas Jazz Around Festival 2023 Ole Børud to norweski multiinstrumentalista, wokalista, kompozytor i producent muzyczny. Co ciekawe, zanim trafił w rejony muzyki jazz / soul / west coast  był członkiem heavymetalowych zespołów takich jak Schaliach i Extol. Występował...
Wywiad: Marek Napiórkowski - Jak grać, żeby nas słuchano? String Theory to najnowszy album Marka Napiórkowskiego, czołowego polskiego gitarzysty jazzowego, który z tym właśnie projektem pojawi się na Jazz Around Festival. Kompozycja to wieloczęściowa suita napisana na gitarę improwizującą,...
"Gigantyczne" zmagania z nagłośnieniem Junior Eurowizja 2022 Jak nagłośnić tak duży festiwal jak Eurowizja Junior i to jeszcze 5000 km od Polski? Zapraszamy do wywiadu z Jerzym Taborowskim - szefem agencji LETUS GigantSound, który ujawnia szczegóły tej "gigantycznej" operacji.