Koncertowe lato

Koncertowe lato

20 sierpnia 2018, 15:41

[img:1] Koncert Guns N’Roses w Chorzowie – fot. Michał Młynarczyk (dzięki uprzejmości agencji Live Nation)

Nasz kraj jest jednym z najchętniej odwiedzanych państw przez gwiazdy światowej muzyki. Wpływ na to ma kilka czynników, przede wszystkim są nimi: profesjonalna organizacja koncertów, wysoka frekwencja, a zwłaszcza żywiołowy udział w występach rodzimej publiczności. Zespoły takie jakie Iron Maiden, Metallica czy Depeche Mode odwiedzają nasz kraj regularnie. Do tej grupy zaliczyć można też Deep Purple. Legendarny zespół 1 lipca zrobił show, które było świetnym otwarciem koncertowego lata w Polsce. Lata, w którego czasie widziałem siedem absolutnych rockowych legend.

Deep Purple (Kraków, Tauron Arena, 1 lipca)

O ile trzy pozostałe zespoły wymienione we wstępie nasz kraj będą jeszcze miały okazję odwiedzić, o tyle w wypadku Deep Purple jest to mało prawdopodobne. Purple od 2017 r. są bowiem w trasie o wymownej nazwie The Long Goodbye Tour. Nikt nie powiedział jednak, jak długie będzie to pożegnanie („The Long Goodbye” znaczy po angielsku „długie pożegnanie”). Wielu z nas sądziło, że ostatnie koncerty na polskiej ziemi w ich wykonaniu zobaczyliśmy w zeszłym roku, kiedy to dali dwa występy (w łódzkiej Atlas Arenie i katowickim Spodku – odpowiednio 23 i 24 maja). Niedługo później zespół ogłosił jednak, że zawita do nas także w tym roku. Koncert, który dali 1 lipca w krakowskiej Tauron Arenie – największej i najnowocześniej hali widowiskowo-sportowej w Europie Wschodniej – był ich już 24. (tak, tak!) występem w naszym kraju, ale pierwszym w stolicy Małopolski. Jeśli miał być tym naprawdę ostatnim, to, na wszelki wypadek, rockowe ikony pożegnały się z nami w znakomity sposób.
[img:2] Ian Gillan, Steve Morse i Don Airey – fot. Romana Makówka (dzięki uprzejmości agencji MetalMind)

Już pierwsze dźwięki (które pojawiły się po orkiestrowym intro w postaci fragmentów „Mars, the Bringer of War” – pierwszej części suity „Planety” Gustava Holsta) otwierającej koncert niezwykle energetycznej kompozycji „Highway Star”, pochodzącej z klasycznej płyty „Machine Head” (1972 r.), dały jasny sygnał dla publiczności (która niemal w komplecie wypełniła halę), że panowie są w znakomitej formie. Wspomniana płyta była najliczniej reprezentowana na występie. Usłyszeliśmy także: „Picture of Home”, „Lazy” (z rozbudowaną klawiszową końcówką), dynamiczny i typowo purplowy „Space Truckin’”, a przede wszystkim legendarny i rozbudowany „Smoke on the Water”. Jego wykonaniu towarzyszyły obrazki i artykuły związane z pożarem kasyna w szwajcarskim Montreux w 1971 r., który to zainspirował powstanie tego utworu. Wyświetlane one były na trzech telebimach, które – wspólnie ze światłami i laserami – stanowiły efektowną, choć dość stonowaną oprawę koncertu, serwując nam różne filmiki oraz wizualizacje związane z utworami. Warto zauważyć, że temat „Smoke on the Water” i jeden z najbardziej rozpoznawalnych riffów wszech czasów jest odwróconą wersją motywu z V symfonii Beethovena, brzmiącej w najprostszych słowach: „Ba-ba-ba-bam, ba-ba-ba-bam”. Jego autorem jest niegrający już z Purplami Ritchie Blackmore, którego od 1994 r. z powodzeniem zastępuje Steve Morse.

Z zespołem nie gra też oczywiście zmarły w 2012 r. klawiszowiec Jon Lord – a więc muzyk zespołu, który z muzyką poważną miał jeszcze więcej związków od Blackmore’a. Przypomnę tylko fakt, że to właśnie on skomponował „Concerto for Group and Orchestra”, dzięki któremu Deep Purple – choć wraz z Led Zeppelin i Black Sabbath zaliczani są do wielkiej trójki hard rocka – przyczynili się do popularyzacji łączenia klasyki z rockiem i powstania rocka symfonicznego. 25 września 1969 r. wystawili ten projekt wspólnie z Royal Philharmonic Orchestra w legendarnej Royal Albert Hall. Dyrygentem orkiestry był sir Malcolm Arnold. Sukces tego wydarzenia sprawił, iż w późniejszych latach muzycy Deep Purple, jak i Lord (któremu w Krakowie koledzy poświęcili utwór „Uncommon Man”) bez towarzystwa zespołu, jeszcze kilkukrotnie, z różnymi orkiestrami wykonywali „Concerto”.

Wróćmy jednak do koncertu w Krakowie. Obecnie za elementy muzyki klasycznej w zespole odpowiada zastępujący Lorda od 2002 r. i namaszczony przez niego Don Airey. Tradycją jest, że podczas koncertów w Polsce w swoim klawiszowym solowym secie „przemyca” on fragmenty utworów Chopina. W Krakowie najpiękniej wybrzmiały Preludium e-moll op. 28 nr 4 oraz fragmenty „Etiudy rewolucyjnej” (czyli Etiudy c-moll op. 10 nr 12). Obok nich pojawia się także zawsze fragment „Mazurka Dąbrowskiego”. Tym razem zabrakło jednak tego, co urzekło mnie na koncercie w Łodzi w zeszłym roku, a więc fragmentów „Szła dzieweczka do laseczka”.

Oprócz Morse’a i Aireya zespół tworzą obecnie: basista Steve Glover (który w Krakowie także mógł popisać się swoim solo, przed kończącym koncert utworem „Black Night”), perkusista Ian Paice (jedyny członek zespołu nieprzerwanie od 1968 r., występujący we wszystkich składach; jego problemy z zdrowiem – w 2016 r. miał niedokrwienny udar mózgu – były jednym z powodów, dla których zespół postanowił zakończyć występy na żywo) oraz Ian Gillan – jeden z najlepszych wokalistów w historii muzyki rockowej. Wprawdzie jego głos nie już w stanie „wyciągać” takich dźwięków, by czarować wokalizami w zjawiskowym utworze „Child in Time” (którego fragment także przemycił Airey w swoim klawiszowym solo), ale ciągle potrafi zachwycać. I robił to także w Krakowie, zarówno przy okazji utworów z ostatniej, świetnej płyty „InFinity” (jej tytuł, mogący być czytany zarówno jako jedno, jak i dwa słowa, odnosi się do płyty będącej kamieniem milowym w historii rocka, czyli „Deep Purple in Rock” z 1970 r.) – z której usłyszeliśmy m.in. kapitalny, nawiązujący do klasycznie hardrockowych czasów kawałek „Time for Bedlam” oraz spektakularną, niemal progresywną balladę „The Surprising” – jak i największych obok wymienionych wcześniej hitów zespołu, takich jak np.: „Strange Kind of Woman” (uzupełnione zabawnym monologiem wokalisty) czy tradycyjnie zagrane jako ostatni bis „Black Night”. Wyróżnić należy także „Sometimes I Feel Like Screaming” – zaśpiewane w towarzystwie Morse’a i Glovera, „Hush” (cover utworu Joe Southa, w którym zabawnie „pojedynkowali się” Airey i Morse) oraz tytułowy utwór płyty Purpli z albumu z 1984 r. „Perfect Strangers”, bo o nim oczywiście mowa, wypadł jak zwykle zjawiskowo. Monumentalny głos Gillana, klawiszowe popisy Aireya (poprzedzone charakterystycznym wstępem autorstwa Lorda), świetne uzupełniające się drapieżne gitary oraz trzymająca wszystko w ryzach perkusja to kwintesencja Purpli i wizytówka tego koncertu. Występu, po którym naprawdę trudno uwierzyć, że ten zespół już u nas nie zagra. Tempo i rozmach utworów, sceniczny luz i pewność swoich, momentami wirtuozerskich, umiejętności, drapieżny, czysty i emocjonalny głos Gillana, rozpoznawalna gitarowo-klawiszowo-perkusyjna ściana dźwięku i muzyka będąca niczym kombinacja heavy metalu z rock’n’rollem okraszona klawiszowymi i gitarowymi ozdobnikami to cali oni. Następców nie widzę.

[img:3] Ian Gillan, Ian Paice i Don Airey – fot. Romana Makówka (dzięki uprzejmości agencji MetalMind)

The Rolling Stones (Warszawa, PGE Narodowy, 8 lipca)

Tydzień po Deep Purple nasz kraj odwiedziła inna, absolutna wielka – dla wielu największa – legenda muzyki rockowej. The Rolling Stones, bo o nich oczywiście mowa, dali długo wyczekiwany koncert na PGE Stadionie Narodowym, będący jednocześnie ostatnim występem podczas europejskiej części trasy No Filter. Nie będę oczywiście pisał drugiej relacji z tego historycznego wydarzenia (zrobiłem to już w tym miejscu: http://www.infomuza.pl/artykul/50509,relacja-the-rolling-stones-zagrali-w-warszawie). Podzielę się jedynie kilkoma przemyśleniami z perspektywy czasu (od koncertu minął już ponad miesiąc).

Dla wielu równie ważne jak świetnie nam wszystkim znana muzyka na koncercie były dwie rzeczy: imponująca – biorąc pod uwagę wiek, jak i rock’n’rollowy styl życia – forma fizyczna Micka Jaggera (którego na koncercie w fosie pod sceną obserwowali członkowie jego rodziny), Keitha Richardsa, Ronniego Wooda oraz Charliego Wattsa, a także słowa, które usłyszeliśmy z ust tego pierwszego. Przypomnijmy je: „Jestem za stary, by być sędzią. Ale jestem dość młody, by śpiewać” (tego ciepłego wieczoru Jagger powiedział też kilka innych kwestii w naszym języku – głównie podziękowań, przywitań i nawiązań do wcześniejszych wizyt w naszym kraju). Było to trafione „w punkt” nawiązanie do sytuacji politycznej w naszym kraju i kwestii niezależności sądownictwa i zwalniania sędziów Sądu Najwyższego, a także, być może, pokłosie oficjalnego listu, który wystosował do członków zespołu Lech Wałęsa. Co było łatwe do przewidzenia, każda z politycznych stron konfliktu zinterpretowała tę wypowiedź na swój sposób. Tym bardziej, że Mick, już po angielsku, dyplomatycznie rozwinął wątek, mówiąc m.in.: „Byliśmy tu w 1967 r. Pomyślcie, ile osiągnęliście od tego czasu”. Niemniej przytoczone wcześniej dwa zdania po polsku odbiły się szerokim echem na całym świecie. Cytowały je liczne serwisy, portale i agencje prasowe. Z perspektywy czasu ta wypowiedź wydaje mi się raczej jednoznaczna i stanowi, może nie wyrażoną wprost, ale jednak krytykę tego, co ma miejsce w naszym kraju za sprawą działań obozu rządzącego. Kto wie, czy te słowa nie były też jedną z inspiracji i zachęt dla Rogera Watersa, który niedługo później, podczas swojego koncertu w Ergo Arenie na pograniczu Gdańska i Sopotu, dokonał krytyki, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do jego intencji. Zresztą sam Wałęsa zapowiadał, że do Watersa też się zgłosi. O koncertach lidera Pink Floyd napiszę jednak później.

Stonesi słyną z tego, że najlepsze koncerty dają na ogół na koniec trasy. W Warszawie widać było, że energia ich wprost rozsadzała, skoro mieli świadomość, że to ostatni koncert tego tournée. "Występ kończyła rozbudowana (Watts ponownie nabił rytm, zachęcając kolegów do swego rodzaju improwizacji) wersja symbolu muzyki rockowej „(I Can’t Get No) Satisfaction”. Podczas całego koncertu usłyszeliśmy spodziewany zestaw „greatest hits” (m.in. „Jumpin’ Jack Flash”)". Po koncercie w mojej głowie bardziej niż „polskie” słowa Micka pozostała jednak muzyka, która jest nieodłącznym elementem nie tylko całego mojego życia, ale światowej popkultury już od blisko 60 lat. Przypomnijmy bowiem, że Stonesi debiutowali w… 1962 r.! A niedługo powinna się ukazać ich kolejna płyta studyjna…


[img:4] Rolling Stones w Warszawie – fot. Konrad Kubaśka (dzięki uprzejmości DM Agency)

Guns N’ Roses (Chorzów, Stadion Śląski, 9 lipca)

Zanim ochłonęliśmy po koncercie kapeli będącej wcieleniem hasła „Sex, drugs & rock’n’roll”, trzeba było się już szykować na występ zespołu, który również wprowadzał w życie to motto w latach 80. i 90. (choć częściej w ich przypadku wyrażano je, przypinając im etykietkę „najniebezpieczniejszego zespołu świata”). Guns N’ Roses to dla wielu ostatni – biorąc pod uwagę moment rozpoczęcia działalności – z największych zespołów rockowych. A takim Gunsi byli we wspomnianych, najbardziej owocnych latach swej działalności – w drugiej połowie lat 80. i pierwszej 90. Później koncertowali pod słynnym szyldem, ale ze zmienionym składem – nie licząc kilku występów basisty Duffa McKagana w 2014 r. spośród założycieli grupy występował w niej stale tylko charyzmatyczny frontmen Axl Rose. Wreszcie, po około 20 latach, wrócili w większości pierwotni członkowie zespołu. Pierwszy raz efekt tego „reunion” widzieliśmy w naszym kraju w zeszłym roku, gdy 20 czerwca na Stadionie Energa w Gdańsku Gunsi dali koncert w ramach trasy o wiele mówiącej nazwie Not in This LifeTime… Tour. Nazwa ta pochodzi od słów Rose’a, który zapytany, czy zagra jeszcze z gitarzystą zespołu Slashem, miał odpowiedzieć: „Not in this lifetime” – czyli w wolnym tłumaczeniu: „Nie w tym życiu”. Wspomniani dwaj panowie pokazali w Gdańsku, że choć najlepszymi przyjaciółmi raczej nie są, to na scenie potrafią ze sobą współpracować nadal wybornie.
W tym przekonaniu utwierdzili nas 9 lipca na zmodernizowanym Stadionie Śląskim w Chorzowie, dając koncert, który przejdzie do historii przede wszystkim ze względu na swoją długość. Panowie (i jedna pani, Melissa Reese – grająca na instrumentach klawiszowych i udzielająca się wokalnie w chórkach) grali bowiem ponad 3,5 godziny, a pisząc precyzyjnie 212 minut (co ciekawe koncert rozpoczęli kilka minut przed czasem, choć kiedyś długie spóźnienia były u nich regułą)! W tym czasie dostaliśmy wszystko, czego mogliśmy oczekiwać od takich rockowych wyjadaczy. Koncerty na tej trasie zbiegły się ze wznowieniem (uzupełnionym o odrzuty, które nie znalazły się na płycie i liczne bonusy) debiutanckiego albumu grupy „Appetite for Destruction” (1987 r.), który okazał się ogromnym sukcesem. Płyta do dnia dzisiejszego rozeszła się w blisko 30-milionowym nakładzie i jest najlepiej sprzedającym się debiutanckim krążkiem w historii muzyki. Już na nim zespół zaprezentował elementy, które pozostały dla niego charakterystyczne na resztę kariery, czyli duety gitar elektrycznych, wysoki wokal Axla i nastrojowe ballady (choć te przyszły głównie później). Co zatem usłyszeliśmy z debiutu w Chorzowie? Naprawdę dużo! Wyróżnić należy przede wszystkim wszystkie single pochodzące z tego albumu, a więc: „Welcome to the Jungle” (w którym Axl zamienił słynne hasło na jego polski odpowiednik – „You’re in the Poland, baby!”), subtelno-zadziorne, urocze „Sweet Child O’ Mine”, „Paradise City” i „Nightrain”.

[img:5] Axl i Slash — fot. Michał Młynarczyk (dzięki uprzejmości agencji Live Nation)

Także w tych utworach można było się delektować jedyną w swoim rodzaju barwą głosu Axla. Wysoki, piskliwo-skrzeczący wokal niezmiennie może urzekać i dostarczać pięknych emocji. Ale Rose nie tylko wokalnie prezentował się lepiej niż przed rokiem. Wokalista był w lepszej formie fizycznej, schudł, słowem wygląda lepiej. Być może wpływ na poprawę jego wizerunku i kondycji fizycznej ma także fakt, że od 2016 r. występuje także jako wokalista AC/DC (z którego repertuaru w Chorzowie usłyszeliśmy efektowne „Whole Lotta Rosie”, grane jednak przez nich już w latach 80.), z którym to – także legendarnym zespołem – może nagra płytę i ruszy w trasę koncertową! Występy z Australijczykami wyraźnie mu służą, bowiem wokalnie „dawał radę” także w epickich, najbardziej znanych balladach znanych ze słynnego dwupłytowego wydawnictwa (poszczególne części albumu zadebiutowały odpowiednio na 2. i 1. miejscu listy magazynu „Billboard”, czego nie dokonał do tej pory żaden inny artysta czy zespół!) „Use Your Illusion” (1991 r.): „Don’t Cry” (tego utworu bardzo brakowało przed rokiem w Gdańsku), „Knockin’ on Heaven’s Door” (cover słynnego dzieła Boba Dylana), „Estranged” oraz mojej ulubionej „November Rain”. W ostatnim utworze lider Gunsów nie jest już w stanie osiągać takich wysokich rejestrów jak kiedyś. Niezmiennie zachwyca jednak grą na fortepianie. Także gdy jako preludium przed tym utworem gra słynny pianistyczny motyw z utworu „Layla” zespołu Derek and the Dominos pod przywództwem Erica Claptona. Oczywiście podczas koncertu pojawiły się utwory także z innych płyt Gunsów, w tym tej ostatniej (i pierwszej od czasów „Use Your Illusion” wydanej pod szyldem Gunsów!) „Chinese Democracy” (2008 r.), którą Axl z kolegami (spośród tych, którzy są w obecnym koncertowym składzie, byli nimi: klawiszowiec Dizzy Reed, gitarzysta rytmiczny Richard Fortus i perkusista Frank Ferrer) nagrywał blisko 15 lat. Z tej płyty usłyszeliśmy: utwór tytułowy, chyba najlepszy z niej „Better”, „This Is Love” i „Madagascar”.

Co ciekawe usłyszeliśmy też „Slither”, a więc kawałek z repertuaru grupy Velvet Revolver, którą odejściu z Gunsów tworzył Slash z Duffem McKaganem. Ten ostatni na koncercie także zaśpiewał jeden kawałek – „New Rose” z repertuaru grupy The Damned – i często dośpiewywał w chórkach. Ale koncert w ogóle stał coverami! Biorąc pod uwagę, jak pokaźny dorobek mają Gunsi, obcych kawałków było chyba za dużo, bo oprócz wspomnianych usłyszeliśmy jeszcze m.in.: instrumentalny „Wish You Were Here” Pink Floyd (w którym przepiękny gitarowy duet stworzyli Slash i Fortus), „The Seeker” The Who, „Black Whole Sun” Soundgarden (dedykowany oczywiście Chrisowi Cornellowi), czy też główny motyw (poprzedzony solówką Slasha) znany z filmu „Ojciec chrzestny” autorstwa słynnego włoskiego kompozytora Nino Roty lub znany z ich przeróbki, bardziej niż z oryginału (podobnie jak „Knockin' on Heaven's Door”) „Live and Let Die”, nagrane pierwotnie przez Paula McCartneya i jego Wings. Z drugiej strony wszystkie one były do przewidzenia. Podobnie jak to, że muzycznym bohaterem całości będzie ikoniczny Slash, nieodłącznie grający w swoim słynnym cylindrze z włosami opadającymi na twarz. Slash nie tylko wygląda niemal tak samo jak 30 lat temu, ale przede wszystkim tak samo gra, prezentując świetne solówki i niesamowity feeling. Sięgał też czasem po dwugryfową elektryczno-akustyczną gitarę. Zespół wykonał m.in. zaprezentowany na reedycji „Appetite for Destruction” jeden z odrzutów z sesji w 1986 r. (pochodzący jeszcze z czasów Hollywood Rose, a więc zespołu, z którego wyewoluowało Guns N’ Roses), a dziś będący materiałem na kolejny potencjalny hit zespołu „Shadow of Your Love” czy tak znane hity jak: „Rocket Queen”, „Patience” (poprzedzona tradycyjnym gwizdaniem Axla i uroczo zagranym duetem gitar siedzących razem na schodach Slasha i McCagana), „Coma”, „Yesterdays”, a przede wszystkim hiperenergicznego „You Could Be Mine” i przepięknie wyśpiewanego przez Axla „Civl War”. A wszystko to miało miejsce na znakomicie przygotowanej scenie, na której widniały trzy telebimy świetnie ilustrujące występ. Oczywiście nie zabrakło typowych dla ich występów efektów pirotechnicznych i spadającego konfetti przy okazji kończącego całość „Paradise City”. Stadion Śląski, który był niemal wypełniony publicznością (po której spodziewałem się jednak większej żywiołowości) miał lepsze nagłośnienie i akustykę niż jego słynny odpowiednik w Warszawie. Tym występem Gunsi udowodnili, że należą ciągle do absolutnej czołówki zespołów na świecie, a ich muzyka jest niezmiennie kwintesencją hard rocka i heavy metalu! Przynajmniej na koncertach. Miejmy nadzieję, że ten skład zaprezentuje nam też także płytę studyjną.

[img:6] Axl Rose i Frank Ferrer — fot. Michał Młynarczyk (dzięki uprzejmości agencji Live Nation)

Bryan Ferry (Festiwal Legend Rocka, Amfiteatr w Dolinie Charlotty, niedaleko Słupska, 20 lipca)

Możemy liczyć ciągle na nowe płyty dżentelmena, który ostatni studyjny album – „Avonmore” – wydał w 2014 r. Na tym krążku gościnie wystąpili m.in. tacy muzycy, jak Mark Knopfler, Flea czy Marcus Miller, co potwierdza tylko artystyczną pozycję piosenkarza, o którego koncercie napiszę. Mam na myśli Bryana Ferry’ego, który był pierwszą gwiazdą tegorocznej edycji Festiwalu Legend Rocka, która odbywa się Dolinie Charlotty – amfiteatrze (będącym częścią kompleksu hotelowo-rekreacyjnego) położonym niedaleko Słupska, na pograniczu miejscowości Strzelinko i Zamełowo. Była to już 12. edycja tej zasłużonej imprezy, na której w przeszłości występowały takie gwiazdy, jak: Bonnie Taylor, T.Rex, Slade, Ray Manzarek i Robbie Krieger z The Doors, Thin Lizzy, Paul Rodgers, Alice Cooper, Bob Dylan, ZZ Top, Robert Plant, Mike & The Mechanics, czy też kilkukrotnie Deep Purple oraz Carlos Santana, który to miejsce uważa za swój drugi dom. Wiele razy wybierałem się na ten festiwal. W tym roku przyjechałem jednak po raz pierwszy. A zdecydowała o tym zwłaszcza osoba Ferry’ego, który w historii muzyki rozrywkowej zapisał się przede wszystkim jako wokalista rewolucyjnej formacji Roxy Music, popularnej szczególnie w latach 70. i 80. Zespół grał głównie delikatną, ale urozmaiconą wieloma ozdobnikami, odmianę art rocka (gatunek charakteryzujący się różnorodnością i wielowątkowością muzycznych form) z domieszką innych gatunków (w tym synth popu) i stylów. Od zawsze wyróżniała ich muzyczna dostojność i nietuzinkowość aranżacyjna (za którą w pierwszych latach odpowiedzialny był głównie słynny kompozytor Brian Eno), ale także urzekający, zmysłowy i emocjonalny sposób śpiewania Ferry’ego. Jego piękna i charakterystyczna barwa głosu były jedną z wizytówek grupy, która wylansowała takie przeboje, jak „More than This” czy „Jealous Guy”, cover solowego utworu Johna Lennona. 


[img:7] Bryan Ferry (z mikrofonem) wraz z towarzyszącym mu zespołem – fot. Michał Bigoraj

Obie kompozycje zostały zaprezentowane w Dolinie Charlotty, przywracając muzyczną magię dawnych lat i udowadniając, że Ferry niewiele stracił ze swego czaru i wdzięku. Przy okazji „More than This” chyba każdy przeniósł się na moment do lat 80., a cudownego, charakterystycznego gwizdania, które Ferry zaprezentował na koniec „Jealous Guy”, nie zapomnę nigdy, mimo tego iż było widać, że wokalista trochę się męczy, jakby brakowało mu sił, by wygwizdać do końca ten piękny utwór. Wersja Roxy Music została dodana najpierw do koncertowego repertuaru zespołu. Stało się to, gdy zespół koncertował w Niemczech, a bezpośrednią inspiracją była oczywiście tragiczna śmierć Johna Lennona 8 grudnia 1980 r. Roxy Music swoją wersję tego utworu wydali na singlu w marcu 1981 r. Nie znalazła się ona jednak na żadnym oficjalnym albumie formacji. Co ciekawe za życia Johna Lennona oryginalna wersja tej przepięknej ballady nie została wydana na singlu. Stało się to dopiero w 1985 r., ale popularnością nie dorównała wersji Roxy Music, która była w pierwszej dziesiątce list przebojów w Wielkiej Brytanii i kilku innych krajach. Z pewnością jednak „przyczyniły” się do tego tragiczne okoliczności, które zainspirowały jej powstanie (swoją drogą polecam wykonanie tego dzieła przez Ferry’ego podczas Live Aid z udziałem m.in. Davida Gilmoura i Jona Carina – majstersztyk!).

Wspomniane dwa utwory były najmocniejszymi momentami relacjonowanego koncertu, ale niewiele mniejsze wrażenie robiły inne piosenki macierzystej formacji Ferry’ego, takie jak choćby słynny, cudownie zinterpretowany i subtelnie zaśpiewany „Avalon” (tytułowy utwór z wydanej w 1982 r. ostatniej studyjnej i uznawanej przez niektórych za najlepszą płyty formacji, z której pochodził także „More than This”), otwierający koncert „The Main Thing” (także z płyty „Avalon”), hipnotyzujący „Out of the Blue”, oryginalny „Ladytron”, awangardowy „Re-Make/Re-Model” czy efektowny „Virginia Plain”. Podczas tego pięknego koncertu bohater wieczoru raczył nas także utworami z jego udanej kariery solowej, którą (w pewnych okresach) prowadził równoległe z działalnością zespołową. Usłyszeliśmy m.in. tak znane utwory, jak: „Don’t Stop the Dance”, „Slave to Love” czy „Let’s Stick Together” (cover utworu Wilberta Harrisona). Momentami można było odnieść wrażenie, że Ferry swoim głosem wręcz zahipnotyzował publiczność. Było pięknie, melancholijnie, romantycznie. W ten sposób już się dziś nie śpiewa… Ferry zawsze miał dar doskonałej interpretacji tekstów i angażował się emocjonalnie. To się nie zmieniło. Bryan bardzo dobrze radzi sobie także z instrumentami klawiszowymi, na których czasem sobie akompaniował. Warto bowiem pamiętać, że Ferry to także bardzo sprawny kompozytor współodpowiedzialny za wiele hitów lat 70. i 80.
Artyście towarzyszył zespół, w którym wyróżniał się grający na gitarze jego brat Chris, a także saksofonistka Jorja Chalmers. Wszyscy oni prezentowali się znakomicie i skutecznie oddali piękno zarówno kompozycji Roxy Music, jak i solowych dokonań Ferry’ego. A było to szalenie trudne zadanie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę złożoność i nietuzinkowość kompozycji Roxy Music. Ale ten band, któremu dość często frontmen pozwalał być nawet na pierwszym planie, także swoim wizerunkiem nawiązywał do okresu największych sukcesów artysty. Muzycy byli bowiem ubrani w czerń, a efekt potęgowało kunsztowne oświetlenie. Koncert stosunkowo krótki (ok. 90 minut), ale dla mnie absolutnie magiczny i utwierdzający pozycję Bryana Ferry’ego w ścisłej czołówce moich ulubionych wokalistów. Mało kto tak jak on potrafi nadać muzyce taką sentymentalność. Nie tylko śpiewam, ale całym swoim konsekwentnym wizerunkiem. Szyk, elegancja, charyzma w połączeniu z eklektycznym repertuarem (niektóre utwory Roxy Music z lat 70. miały wiele wspólnego z glam rockiem, a nawet stanowiły pewną podwalinę punka; z kolei te z lat 80. to już często szlachetny pop i new romantic). Cieszę się, że mogłem tego doświadczyć, a dźwięki kończącego koncert „Jealous Guy” mam w głowie do tej pory…

[img:8] Bryan Ferry (na pierwszym planie) przedstawiający swój zespół – fot. Tomasz Wiercioch

Billy Idol (Festiwal Legend Rocka, Amfiteatr w Dolinie Charlotty, niedaleko Słupska, 21 lipca)

Na drugi dzień w Dolinie Charlotty było zapewne mniej melancholijnie, ale za to niesamowicie energetycznie. Swój dynamiczny i efektowny show – pierwszy w naszym kraju – zaprezentował bowiem William Michael Albert Broad, znany powszechnie jako Billy Idol. Był to pierwszy występ tego oryginalnego i – podobnie jak Ferry – ciągle nagrywającego nowe płyty (ostatnia, bardzo dobra – „Kings & Queens of the Underground” – ukazała się w 2014 r.) artysty w naszym kraju. Idol jest jedną z absolutnych ikon punk rocka. Zasłynął zarówno dzięki twórczości w zespole Generation X (w latach 1976–1981) jak i, przede wszystkim, solowej. O Idolu można śmiało napisać, że był on punkowy innowatorem. On bowiem ten gatunek znacznie ubogacił i unowocześnił, wprowadzając elementy innych stylów i gatunków (w tym muzyki klubowej) i profesjonalną produkcję, jakże inną od surowości, jaką wcześniej się punk cechował. Takim rewolucyjnym podejściem z pewnością naraził się wielu punkowym ortodoksom, ale nowoczesne brzmienie, które zaprezentował i efektowny (dla niektórych może „efekciarski”), bardzo medialny wizerunek sprawiły, że już jako artysta solowy stał się w latach 80. jedną z największych gwiazd rodzącej się wówczas MTV – wtedy jeszcze stacji muzycznej – przyczyniając się zarówno do jej, jak i swojej wielkiej wówczas popularności. Do tej popularności przyczyniły się też efektowne i do dziś popularne teledyski do najbardziej znanych utworów, jak „White Wedding” (pochodzący z debiutanckiej płyty artysty z 1982 r., nazwanej po prostu „Billy Idol”), czy zwłaszcza „Rebel Yell” – tytułowy utwór płyty Idola z 1983 r., dla wielu najlepszej w dorobku artysty. Ten ostatni jest wizytówką twórczości Idola i tym samym przykładem świetnie brzmiącego nowoczesno-klubowo (punk) rocka. Twórczość Idola także można podciągnąć pod new wave, czyli gatunek wywodzący się z muzyki punkowej, ale charakteryzujący się bogatszym brzmieniem i większym artystycznym wyrafinowaniem. 

[img:9] Billy Idol (po prawej) i Steve Stevens – fot. Tomasz Wiercioch

Oczywiście obydwu wspomnianych hitów nie zabrakło na koncercie, a w wypadku tego drugiego w wersji „live” dostaliśmy akustyczną końcówkę. Nie zabrakło też innych wielkich hitów, takich jak np.: otwierający występ i nieco inaczej zaaranżowany względem oryginału (jeszcze bardziej zadziornie) „Shock the System” (z niezbyt udanego albumu „Cyberpunk” z 1993 r.), klasycznych dla Idola kompozycji z lat 80. „Blue Highway” i „Flesh or Fantasy” (obie kompozycje ze wspomnianego debiutu) czy przedstawiciela płyty ostatniej w postaci utworu „Can’t Break Me Down”. Mieliśmy także choćby cover The Doors w postaci „L.A. Women”. Idol przypomniał skutecznie na pierwszym polskim występie, że oprócz utworów dynamicznych ma w swoim bogatym i różnorodnym repertuarze także spokojne, subtelne ballady na czele z przepięknie zaśpiewaną „Eyes without a Face”, zagraną niemal idealnie jak w wersji studyjnej (spośród największych hitów solowych zabrakło mi głównie „Cradle of Love” i „Sweet Sixteen”). Równie nastrojowo wypadało „Dancing with Myself” (napisana wspólnie przez Idola i basistę Tony’ego Jamesa), które nagrał jeszcze z Geneartion X. Z repertuaru zespołu na koncercie usłyszeliśmy jeszcze utwór „King Rocker”. Nie zabrakło także utworów stosunkowo mniej znanych, niekojarzonych z erą MTV, z których najlepiej przyjęty został świetny kawałek „John Wayne”.

Idol był w niesamowitej formie, zarówno wokalnej, jak i fizycznej. Podobnie zresztą jak towarzyszący mu muzycy, z których wyróżnić należy przede wszystkim świetnego gitarzystę Steve’a Stevensa, który towarzyszy Idolowi od początku kariery solowej (ale znany jest też choćby ze współpracy z Michaelem Jacksonem). Miał on podczas koncertu także okazję do solowych popisów. Stevens pokazał, że jest równie dobrym showmanem jak gitarzystą, niejednokrotnie grając w bardzo nietypowych pozach, nawet leżąc. Zresztą Idol kilkukrotnie głośno wyrażał swój zachwyt nad umiejętnościami swego gitarzysty i przyjaciela. Show skradł jednak przede wszystkim sam Billy, który nie tylko śpiewał czysto i wyraziście, ale także miał świetny kontakt z publicznością, która niemal jadła mu z ręki, czego wymowny przykład mieliśmy choćby przy okazji wspomnianego, rozbudowanego na koncertową modłę „Rebel Yell”. Idol biegał po scenie, zagadywał publiczność, zachęcał do wspólnej zabawy (choć specjalnie zachęcać jej nie trzeba było, ludzie bawili się bowiem wyśmienicie w mogącym pomieścić około 10 tys. osób i położonym w urokliwej i malowniczej scenerii amfiteatrze), epatował humorem i radością, ściągał koszulkę i mimo sześćdziesiątki na karku ciągle wzbudzał aplauz fanek. Po prostu rock pełną gębą! Supportem był Andrzej Nowak i jego Zły Psy, którzy zaprezentowali się solidnie rockowo, z domieszką zaangażowania społecznego i patriotycznego, urozmaiconą choćby szczyptą… gospel! Różnorodność godna Idola!

[img:10] Billy Idol i Steve Stevens – fot. Tomasz Wiercioch

Scorpions (Łódź, Atlas Arena, 29 lipca)

O ile Idol do naszego kraju zawitał po raz pierwszy, o tyle muzycy, na których koncert wybrałem się osiem dni później, odwiedzają nasz kraj (podobnie jak Deep Purple) regularnie. Mam na myśli zespół Scorpions, stanowiący dla wielu niemiecki odpowiednik Rolling Stonesów pod względem muzycznej długowieczności. W końcu początki zespołu założonego przez basistę Rudolpha Schenkera – do dziś tworzącego wraz z wokalistą Klausem Meinem trzon grupy – sięgają końca 1964 r.! Scorpionsi, w przeciwieństwie do Stonesów, już jednak wielokrotnie zapowiadali pożegnalne trasy. Na szczęście brakuje im konsekwencji i ciągle nie potrafią żyć bez muzyki i koncertów. I bardzo dobrze! Bowiem w Krakowie po raz kolejny potwierdzili, że energii, profesjonalizmu i talentu mogą im zazdrościć młodsi wiekiem i doświadczeniem koledzy po fachu. Scorpionsi, jak wspomniałem, nie zamierzają się żegnać ze sceną. Ze sceny pożegnali za to polską wybitną artystkę, która zmarła dzień wcześniej. Przepiękna ballada (zwłaszcza w wersji koncertowej) i jednocześnie jedna z najlepszych i najbardziej znanych kompozycji zespołu „Send Me an Angel” dedykowana była bowiem Korze. Dopisała w tym momencie także publiczność, która pięknie rozświetliła halę, głównie oczywiście za pomocą telefonów komórkowych. Piękny hołd, za którym stał być może polski basista Paweł Mąciwoda, który w słynnej rockowej kapeli jest oficjalnie od 2004 r. Z drugiej strony Kora mogła być znana wszystkim muzykom Skorpionów. Obecnie skład zespołu uzupełniają gitarzysta Matthias Jabs (który świetnie uzupełniał się z Schenkerem i mógł się popisać swoim solo przy okazji kompozycji „Delicate Dance”) i perkusista Mikkey Dee, która do niemieckiej grupy przeszedł od innej sławy, a więc zespołu Motörhead, po śmierci lidera, nieodżałowanego Lemmy’ego Kilmistera. Ten ostatni podczas recenzowanego koncertu doczekał się także hołdu w postaci coveru kompozycji „Overkill” jego macierzystej formacji. Wspomniany „Send Me an Angel” był częścią (obok m.in. „Follow Your Heart”) akustycznego setu, po którym nastąpił dla wielu najważniejszy punkt koncertu, a więc legendarna ballada „Wind of Change”, jak zwykle cudownie zaintonowana gwizdaniem przez Meinego do spółki z publicznością. Ta kompozycja niewiele straciła na swej aktualności, a w obecnej sytuacji politycznej Polski nabiera nowego znaczenia. Choć muzycznie brzmi tak samo pięknie jak w 1990 r., gdy pojawiała się (podobnie jak „Send Me an Angel”) na płycie „Crazy World”. Zresztą od tytułu tej płyty nazwana jest obecna trasa – Crazy World Tour. Co ciekawe od 2015 r. występują oni w naszym kraju nieprzerwanie, przynajmniej raz w roku, a mimo takiej dawki publiczność zawsze dopisuje. Tak też było w krakowskiej Tauron Arenie, podczas koncertu, na którym Scorpions, podobnie jak podczas poprzednich kilku polskich występów, zaprezentowali przekrój swej twórczości.

[img:11] Zespół Scorpions w łódzkiej Atlas Arenie – fot. Michał Bigoraj

Nie zabrakło zatem hitów z lat 70. (m.in. bujający „Is There Anybody There?” czy instrumentalny „Coast to Coast” – z płyty „Lovedrive” z 1979 r., przez wielu uważanej za najlepsze dzieło zespołu), lat 80. („Make It Real”, podczas którego na telebimach była widoczna biało-czerwona flaga i zadziorny „The Zoo” – pochodzące z płyty „Animal Magnetism” z 1980 r.), ale także numerów z ostatniej płyty „Returun to Forever” z 2014 r. („Going Out with a Bang”, energicznie otwierający koncert, akustyczny „Eye of the Storm” i, coraz bardziej popularny w dorobku grupy, „We Built This House”). Pozostańmy jeszcze chwilę przy najbardziej hardrockowych w karierze zespołu latach 70. Z tej dekady został bowiem zaprezentowany tradycyjny medley (fragmenty kilku utworów połączonych w całość), w którym znalazły się cztery klasyczne dla tego okresu twórczości Niemców utwory z lat 70.: „Top of the Bill”, „Steamrock Fever”, „Speedy's Coming” „Catch Your Train”. Oczywiście podczas występu kultowej grupy nie może też zabraknąć słynnych subtelnych ballad, bo, oprócz wymienionych, usłyszeliśmy także piękne i bardzo w Polsce popularne „Still Loving” czy „Living for Tomorrow”. Zespół prezentował się świetnie. Zwłaszcza wszędobylski Meine i naładowany energią Dee, który wykonał niesamowite solo perkusyjne na platformie zawieszonej kilkanaście metrów nad sceną (taki sam show grupa robiła też na poprzednich koncertach w Polsce, kiedy za perkusją stał równie dobry fachowiec James Kottak, wyrzucony jednak z zespołu ze względy na problemy z alkoholem). W jego trakcie na telebimie zostały zaprezentowane publiczności okładki płyt zespołu, wyświetlane w rytm uderzeń perkusisty. Zresztą trzy telebimy były „aktywne” przez cały koncert, prezentując wizualizacje, zbliżenia muzyków czy filmy związane tematycznie z utworami. Zasadniczą część koncertu zakończyły dwa hity: „Blackout” (tytułowy utwór z płyty z 1982 r.) oraz „Big City Nights” (jeden z trzech – obok „Still Loving You” i „Rock You Like a Hurricane” – przedstawicieli albumu „Love at First Sting” z 1984 r.). Koncert był chyba krótszy od tych, które widziałem w 2015 (w Łodzi) i 2016 r. (w Krakowie), ale potwierdził, że Scorpionsi to ciągle koncertowa petarda oparta na profesjonalizmie i ogromnej zespołowości. Zapraszamy do Polski jak najczęściej, tym bardziej, że zespół nie ukrywa dużej sympatii do naszego kraju, którą wyraził też w Krakowie (np. w postaci flag na scenie). Tylko nasz Mąciwoda, który podobnie jak koledzy zaprezentował się świetnie, mógłby więcej mówić po polsku do publiczności. Częściej od niego robił to Meine, który imponował formą wokalną i charakterystyczną, niepodrabialną barwą głosu. Całość koncertu tradycyjnie soczyście rockowo zwieńczyło „Rock You Like a Hurricane”, będąc świetnym podsumowaniem tego bardzo dobrego koncertu.

[img:12] Zespół Scorpions w łódzkiej Atlas Arenie – fot. Michał Bigoraj

Roger Waters (Kraków, Tauron Arena, 3 sierpnia)

Najlepszy koncert tego lata miał jednak dopiero nadejść. A ten dał, moim zdaniem, założyciel i lider (obok Davida Gilmoura) legendarnej formacji Pink Floyd, który wystąpił w sierpniu w naszym kraju dwukrotnie. Byłem na pierwszym z tych występów. Tym, który odbył się w Krakowie, choć o tym drugim z Gdańska dwa dni później było głośniej. Ale nie ze względów muzycznych. A dla mnie, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, najważniejsza jest muzyka. A ta w Krakowie była absolutnie zjawiskowa. Ale czy mogło być inaczej, skoro w pierwszej części koncertu Waters zaprezentował przede wszystkim utwory z legendarnych płyt swojej formacji „The Dark Side of The Moon” (1973 r.) oraz „The Wall” (1979 r.), doprawione kompozycjami ze świetnej zeszłorocznej płyty solowej „Is This the Life We Really Want?”. Jeden z zawartych na niej kawałków, singlowy „Smell the Roses” pojawił się także w części drugiej, w której dominował Floydowy album „Animals” (1977 r.). Utwory „Dogs”, a zwłaszcza „Pigs (Three Different Ones)” Waters „dedykował” politykom, wobec których jest bardzo krytyczny. Najbardziej dostało się Donaldowi Trumpowi, którego podobizny, karykatury, a także fragmenty niefortunnych (a czasem po prostu głupich) wypowiedzi były wyświetlane na spektakularnej rampie zawieszonej pod sufitem, dzielącej płytę na pół i ciągnącej się niemal do jej końca. Z perspektywy trybun wyglądało to imponująco. Oczywiście na koncercie Watersa (podobnie jak to bywało na koncertach Pink Floyd) nie mogło zabraknąć wielkiej dmuchanej świni, która została puszczona i przez kilka minut unosiła się nad publicznością. Czy muszę dodawać komu była ona dedykowana? Zwłaszcza, że kilka minut wcześniej pojawił się napis „Trump to Świnia”. A w międzyczasie Roger nałożył jeszcze maskę świni i podnosił napisy świadczące m.in. o tym, że „świnie rządzą światem”, skwitowane niewymagającym tłumaczenia „Fuck the Pigs!”. W Krakowie Waters był litościwy dla polskich rządzących (wspomniał tylko o konieczności rozdziału religii od państwa). Odbił sobie za to dwa dnia później w Ergo Arenie na pograniczu Gdańska i Sopotu. Na wyświetlanej w przerwie na telebimie liście neofaszystów pojawiło się m.in. nazwisko Kaczyński. Innym napisami wyświetlanymi na telebimach były: „Uwolnić sądy!” oraz „Konstytucja! Konstytucja! Konstytucja!”. A na koniec Waters pojawił się w koszulce z napisem „Konstytucja” (opatrzoną hasztagiem „#KOD”), na widok której wielu zgromadzonych w hali zaczęło skandować: „Konstytucja! Konstytucja! Konstytucja!”. Tu chyba już nikt nie miał wątpliwości co do intencji jego przekazu…

[img:13] Słynna, dmuchana, latająca świnia – fot. Michał Bigoraj

To jest jednak temat na inny artykuł. My wróćmy do Krakowa. Trasa, podczas której Waters wystąpił w Polsce nazywa się „Us+Them”. Nie może więc dziwić, że dominowały utwory z płyty „The Dark Side of The Moon”. Zwłaszcza w pierwszej części koncertu (choć utwór „Us and Them”, będący inspiracją dla tytułu trasy, poparty wyświetlanym na telebimie „teledyskiem”, pojawił się w części drugiej). Koncert – nie licząc muzyki (w tym śpiewanego intra, podczas którego muzycy instalowali się na scenie) i obrazów na telebimie (siedząca na plaży postać) obecnych zanim na scenie pojawił się bohater wieczoru – otworzył pięknie odśpiewany utwór „Breathe” (poprzedzony, podobnie jak na płycie, przechodzącym w niego krótkim kawałkiem „Speak to Me”, będącym czymś w rodzaju uwertury). W pierwszej części z „Ciemnej Strony Księżyca” usłyszeliśmy świetnie przyjęty, ilustrowany znanym klipem i wzmocniony zegarowym tykaniem (zasługa dodatkowych głośników zainstalowanych m.in. na wspomnianej rampie) słynny „Time” (który zawiera w sobie repryzę utworu „Breathe”) oraz „The Great Gig in the Sky”, w którym swoje całkiem długie i udane wokalizy mogły zaprezentować towarzyszące Watersowi chórzystki: Jess Wolfe i Holly Laessig. Świetnie wypadał przedstawiciel płyty „Wish You Were Here” (1975 r.), którym był zaśpiewany z odpowiednią agresją i pasją „Welcome to the Machine” (także ilustrowany teledyskiem) oraz instrumentalny (oparty przede wszystkim na perkusji, ale ze świetnie zarysowaną linią basu Watersa) „One of These Days” z albumu „Meddle” (1971 r.). Ten utwór to instrumentalna kwintesencja Pink Floyd. Jego tempo, hipnotyczny rytm, pierwiastek czegoś niedefiniowalnego... Zresztą jeśli chodzi o utwory instrumentalne oraz pomysłowość w wykorzystywaniu mało znanych instrumentów, urządzeń oraz rozwiązań technicznych Pink Floyd bili wszystkich na głowę. Zanim usłyszeliśmy kończący pierwszą cześć set z „The Wall”, Waters zaprezentował trzy, moim zdaniem najlepsze, utwory ze wspomnianej płyty solowej („Déjà Vu”, „The Last Refugee” i „Picture That”) oraz niezwykle ciepło przyjęty, odśpiewany przeze mnie ze łzami w oczach tytułowy numer z płyty „Wish You Were Here” – będący jednym z najmocniejszych punktów tego koncertu. W momencie gdy usłyszeliśmy dźwięki „The Happiest Days of Our Lives”, wiedzieliśmy, że zaraz nastąpi eksplozja w postaci dwóch połączonych części (2. i 3.) „Another Brick in the Wall”. Ta druga (a numerycznie trzecia), bardziej znana, została odśpiewana w towarzystwie dzieci z krakowskiej Akademii Przyszłości. Zostały one ubrane na pomarańczowo w stylu więziennych uniformów, które zrzuciły po układzie tanecznym, po którym prezentowały się w czarnych podkoszulkach z bardzo popularnym tego wieczoru napisem „Resist” (co po angielsku znaczy: „opierać się, stawiać opór, sprzeciwiać się”). Tak zakończono efektownie pierwszą część koncertu.

[img:14] Roger Waters – fot. RedRocks (dzięki uprzejmości agencji Live Nation)

O tym, jakim politycznym manifestem rozpoczęła się cześć druga już pisałem. Od strony muzycznej musimy wyróżnić w niej kolejne utwory z „The Dark Side of the Moon”: „Money” (z nieodłącznym teledyskiem), wspomniany „Us and Them” oraz kończącą zasadniczą część koncertu „Eclipse”, poprzedzoną (podobnie jak na płycie) utworem „Brian Damage”. Z „The Dark Side of the Moon” w Krakowie zabrakło tylko instrumentalnej perełki „On the Run” oraz utworu „Any Colour You Like”. Na spodziewane bisy dostaliśmy zaś ponownie dawkę „The Wall”. Na początek z przepięknie odśpiewaną i – ze względu na tekst – także politycznie zaangażowaną (matka Watersa zabierała go w latach 60. na protesty przeciw broni atomowej) „Mother”. Pod koniec tego utworu nastąpiło jeszcze jedno, tym razem nie muzyczne, nawiązanie do „The Dark Side of the Moon”. Zapadła ciemność, a lasery nakreśliły nam imponującą piramidę (znaną nam z okładki tej płyty), przez którą przechodził rozszczepiany promień światła. Najlepiej było to widać z perspektywy trybun, na których, o dziwo, byłem. Na koniec wybrzmiał wyśmienity „Comfortably Numb”, w dużym uproszczeniu opowiadający o artyście wyczerpanym sławą, a mimo to cały czas przymuszanym do występów. Utwór ten jest jednym z trzech napisanych na „The Wall” wspólnie przez Watersa i Davida Gilmoura, którego solówka należy do lepszych w historii muzyki. Gilmour miał także partie wokalne w tym utworze, które tutaj wyśpiewał bardzo sprawny gitarzysta Gus Seyffer. Zespół towarzyszący Watersowi oprócz wymienionych tworzyli także: Joey Waronker (perkusja), Jonathan Wilson (gitara), Drew Erickson (instrumenty klawiszowe), Ian Ritchie (saksofon), Dave Kilminster (gitara prowadząca, wokal) i znany z występów z Floydami (ale już bez Watersa), a także ze współpracy z Gilmourem multiinstrumentalista (grający głównie na instrumentach klawiszowych) Jon Carin. „Comfortably Numb” było idealnym zakończeniem tego niemal perfekcyjnego koncertu. Roger wprawdzie nie osiąga już takich rejestrów wokalnych jak kiedyś, ale jego bas niezmiennie brzmi magiczne. Wielka muzyczna jakość, ogromne polityczne i społeczne (w przerwie na telebimach pojawiły się m.in. napisy sprzeciwiające się wyzyskowi czy dewastacji środowiska) zaangażowanie (przemowy Rogera trwały w sumie około 10 minut, a skrytykował w nich także Marka Zuckerberga – twórcę Facebooka) oraz spektakularna scenografia (oprócz wymienionych rzeczy na scenie były także ogromne telebimy pokazujące tradycyjnie wizualizacje, fragmenty teledysków oraz zbliżenia muzyków wzmocnione w swej wymowie przez efektowne lasery, reflektory i stroboskopy) były dla mnie najlepszym z możliwych ukoronowaniem koncertowego lata. To zdanie zdawała się podzielać wypełniająca po brzegi halę i entuzjastycznie reagująca publiczność.

[img:15] "The Dark Side of the Moon" - fot. Michał Bigoraj 

Tekst: Michał Bigoraj

Dziękuję firmie Wyjazdownia (http://www.wyjazdownia.com), która zorganizowała wyjazd na koncert Guns N’Roses oraz Dariuszowi „Qbikowi” Kubikowi za „obróbkę” graficzną zdjęć Tomasz Wierciocha i moich.

Muzyka

Primavera Sound w Barcelonie
Więcej wiadomości