Queen + Adam Lambert na Life Festival Oświęcim 2016 (relacja)

Queen + Adam Lambert na Life Festival Oświęcim 2016 (relacja)

1 lipca 2016, 19:07

[img:1]

Zobaczyć dzień po dniu Eltona Johna, a następnie Queen wspomaganych przez Adama Lamberta?! To być może najmocniej obstawiony zestaw gwiazd, które miałem okazję oglądać w ciągu dwóch dni na jednym festiwalu (koncert odbył się 19 czerwca). A mowa o Life Festival Oświęcim, o którym więcej napisałem niedawno przy okazji relacji z występu w tym miejscu właśnie Eltona Johna. Teraz pochylę się nad próbą oceny koncertu mojego ukochanego zespołu, który z wywołującym kontrowersje Lambertem na froncie widziałem w Polsce już po raz trzeci. Nigdy jednak nie opuszczałem miejsca ich koncertu z tak pozytywną oceną!

Występ formacji działającej od 2012 r. pod szyldem Queen + Adam Lambert poprzedził, chciałoby się napisać perfekcyjny, koncert legendy polskiego rocka, zespołu Perfect (przedtem wystąpiły m.in. zespoły zaproszone przez Queen do ich supportowania: Electric Pyramid i Jeremy). Grzegorz Markowski i spółka zaprezentowali się coraz liczniej zbierającej się publiczności z jak najlepszej strony. Dali energetyczny koncert pełen przebojów – „rockerów” (jak „Idź precz”, „Ale wkoło jest wesoło” czy „Chcemy być sobą”) przeplatanych z pięknymi, klasycznymi już balladami (np. „Kołysanka dla nieznajomej”, „Nie płacz Ewka” czy zagranymi jako przedostatni utwór „Niepokonanymi”). Lider zespołu był świetnie dysponowany wokalnie i bardzo angażował się w występ. Wprost rozsadzała go energia. Do dyspozycji wokalisty dopasowali się pozostali muzycy, w efekcie czego występ Królowej poprzedziła iście królewska inauguracja z niezmienną wisienką na torcie w postaci nieśmiertelnej „Autobiografii”. Wydaje się więc, że Zbyszek Kamiński – wielki wielbiciel zespołu i długoletni organizator zlotu fanów tego zespołu w naszym kraju – wybrał sobie odpowiedni moment, by przed tym koncertem oświadczyć się swojej partnerce Soni. Zgodziła się!

[img:2]

Niemal punktualnie o 23.00 wielka kotara z logo zespołu Queen pojawiła się na scenie i wszyscy w napięciu oczekiwali, kiedy zakończą się dźwięki dobrze znanego nam intra i zobaczymy jakże charakterystyczną sylwetkę Briana Maya i pozostałych muzyków. Doczekaliśmy się! Głos Adama Lamberta usłyszeliśmy pierwszy raz przy okazji utworu „One Vision”, który nie był zaskoczeniem w tym miejscu koncertu. Zresztą setlista w ogóle była podobna do występu, który formacja dała u nas w zeszłym roku, 21 lutego, w krakowskiej Tauron Arenie, ale to także nie było żadne zaskoczenie, bowiem panowie podczas swoich koncertów specjalnie nie żonglują repertuarem, prezentując obowiązkowy zestaw hitów urozmaiconych utworami stosunkowo mniej znanymi dla osób niebędących wielkimi fanami Queen. I w takich moim zdaniem najlepiej sprawdza się Lambert. Podobnie było w Oświęcimiu.

Na początku koncertu usłyszeliśmy m.in. „Seven Seas of Rhye”, który od samego początku współpracy z Queen Lambertowi wyjątkowo „leży”. Śpiewa go bardzo naturalnie, z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, przy okazji bardzo dobrze frazując trudny do poprawnego zaśpiewania tekst. Innym z utworów mniej znanych, które usłyszeliśmy w pierwszej część koncertu, był „Stone Cold Crazy”. Dzięki wkładowi Briana Maya, Rogera Taylora i spółki kawałek ciągle brzmi wręcz heavymetalowo, pomimo tego że Lambert śpiewa go mniej zadziornie niż Freddie Mercury. Jednak robi to bardzo poprawnie i jego wokal ładnie współgra z muzyką. A to przecież muzyka jest tu najważniejsza! Precyzyjne, silne i zróżnicowane tempem uderzenia perkusyjne Rogera Taylora oraz rozpoznawalne od razu, jedyne w swoim rodzaju, jakże charakterystyczne i niepodrabialne dźwięki czarodzieja gitary Briana Maya słyszeliśmy od pierwszych sekund koncertu. Przecudownie ta muzyka na początku koncertu zabrzmiała zwłaszcza w plasującym się na miejscu drugim w setliście „Hammer to Fall”, zagranym jak z podręcznika do nauki muzyki rockowej. Trudno mi nawet określić, jak wypadał wówczas wokalnie Lambert – tak skupiony byłem na tej nieziemskiej muzyce.

[img:3]

Po takim otwarciu, czyli czterech pierwszych utworach, wiedziałem, że będzie dobrze. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak! I to nawet pomimo tego że później nadszedł najsłabszy fragment koncertu w postaci zagranych jeden po drugim: „Another One Bites the Dust”, „Fat Bottomed Girls” i „Play the Game”, którego wykonanie na tegorocznych koncertach jest nowością względem tego, co miało miejsce w poprzednich latach. Lambert szczególnie dobrze wypadł zwłaszcza w pierwszym z wymienionych utworów. Funkowa konwencja jest zdecydowanie bliższa popowo-klubowej stylistyce, którą wyróżnia się solowa twórczość wokalisty. „Another…” pasuje mu do tego stopnia, że sięga po nią także podczas swoich solowych koncertów, o czym mogłem się przekonać 30 kwietnia tego roku na warszawskim Torwarze. „Fat Bottomed Girls” tradycyjnie miało uroczy, lekko festynowo-countrowy styl, ale też m.in. podczas tej piosenki publiczność była najbardziej słyszalna. „Play the Game” nie lubiłem już zaś w wersji z Mercurym, dlatego trudno było przypuszczać, że wokal Lamberta (który oczywiście wypada nieporównywalnie gorzej z tym, co prezentował Freddie) zmieni moje nastawienie do tego utworu, zwłaszcza że w Oświęcimiu głos wokalisty był piskliwy, a ubiór Lamberta stanowiła kiczowata kurtka w pióra. Nastawienia nie zmieniłem też do „popisów” Adama przy okazji „Killer Queen”. Leżenie na sofie, wachlowanie się czy plucie szampanem w publiczność zawsze było dla mnie żenujące, ale mimo wszystko strawne. Nie mogę tego jednak napisać odnośnie tego, w jaki niesmaczny sposób wokalista oblizywał przy tej okazji mikrofon.

Wizualny odbiór utworu (muzycznie, a nawet wokalnie trudno bowiem zarzucić mu cokolwiek) uratował May, w uroczy sposób przysiadając się do Lamberta na rzeczonej sofie i demonstrując prawdziwy popis mimicznych umiejętności. Ale skoro już przy scenicznym zachowaniu Lamberta jesteśmy, to wypada uczciwie napisać, że tym razem było ono stonowane jak nigdy! Aż zastanawiam się teraz, czy wpływ na to miało miejsce koncertu i fakt, że Lambert ma żydowskie pochodzenie. Niemniej do minimum ograniczył swoje zapędy w postaci choćby ocierania się o pozostałych muzyków, łapania za krocze i wymachiwania językiem (wyjątkiem był wspomniany „Killer Queen”). Jego sceniczna postawa, także dzięki stosunkowo skromnym strojom (w tym efektownej czarnej ramonesce nabitej ćwiekami i futurystycznych ciemnych okularach) i ograniczeniu manierycznych gestów po raz pierwszy (a widziałem go już na żywo 4 razy), była bardziej męska niż zniewieściała. Jest postęp. Także wokalnie, a tego, jak bardzo „dotarł się” we współpracy z Queen, dowiódł ponad wszelką wątpliwość przy okazji znakomicie wykonanych „Don’t Stop Me Now” i „Somebody to Love”, które poprzedził swoim stałym (także podczas solowych koncertów) tekstem, że „nie jest w nikim zakochany”. Po co on nam to mówi?!

[img:4]

Zostawmy jednak Adasia na chwilę w spokoju i skupmy się na najważniejszych bohaterach wieczoru, współzałożycielach zespołu i ciągle niesamowicie sprawnych muzykach – Brianie Mayu i Rogerze Taylorze. Pierwszy z nich tradycyjnie zaczarował nas przy okazji „Love of My Life”, zagranej na gitarze akustycznej i przez niego zaśpiewanej. Oczywiście z ogromną „pomocą” świetnie znającej teksty publiczności. Ale czy może być inaczej, skoro to jedna z piękniejszych ballad w historii Queen, niezmiennie na koncertach współczesnej odsłony zespołu dedykowana jej autorowi – Freddiemu? Oczywiście tym razem Mercury także pojawiał się na ekranie, by zaśpiewać dla nas ostatnią zwrotkę. Nie zdążyliśmy jeszcze obetrzeć łez wzruszenia (choć otarcie łez było niczym w porównaniu z ulewą, do której jeszcze dojdę), a panowie zafundowali nam kolejny chwytający ze serce fragment. Tym razem najważniejszy na scenie był Taylor, który wcielił się w rolę wokalisty przy okazji „A Kind of Magic”. Podobnie jak parę chwil wcześniej May, także on znakomicie wywiązał się z zadania i po raz kolejny wróciło pytanie, dlaczego panowie tak niewiele śpiewają podczas swoich występów. Na tym koncercie jeszcze mniej niż na poprzednich w naszym kraju. Uroczy, wzruszający i najbardziej sympatyczny moment koncertu nastąpił w chwili, kiedy do Taylora w specyficzny sposób „tańczącego” na scenie (małymi kroczkami poruszał się w bok) dołączył May. Aż chciałoby się napisać: „Starsi panowie, starsi panowie dwaj / Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle Maj” (nomen omen).

W momencie gdy Roger udowadniał, że jego głos ciągle można pomylić z wokalem Roda Stewarta, jego miejsce za „bębnami” zajął jego syn Rufus, który na koncertach pełni rolę drugiego perkusisty i człowieka odpowiedzialnego za szeroko rozumiane instrumenty perkusyjne. Co ciekawe, Lambert zapomniał go przedstawić podczas koncertu! Takiej wpadki nie popełnił w stosunku do pozostałych muzyków towarzyszących Mayowi, Taylorowi i jemu samemu, czyli basisty Neila Fairclougha i grającego na instrumentach klawiszowych, współpracującego i koncertującego z Queen jeszcze za czasów z Mercurym (wówczas sięgał też czasem po gitarę!) Spike’a Edneya. Wróćmy do Rogera, który tym razem nie „pojedynkował” się ze swoim synem przy okazji „Drum Battle” (koncerty festiwalowe rządzą się swoimi prawami i są trochę krótsze od innych, stąd brak kilku utworów i elementów show), nie zabrakło nam go jednak w innym duecie. Wspólnie z Lambertem zaśpiewali bowiem „Under Pressure”. Taylor cały czas grał przy tym na perkusji. Ten świetny występ dedykowany był oczywiście Davidowi Bowiemu, który wspólnie z Queen ten utwór napisał. Na tę okoliczność zdjęcie nieodżałowanego muzyka pojawiło się przez chwilę na telebimie. Po tych wzruszających chwilach przyszła pora na wesołą zabawę, a tę zapewniły nam radosne utwory, czyli rock’n’rollowy „Crazy Little Thing Called Love” i jeden z dwóch zagranych na koncercie utworów (tym drugim był „Another One Bites the Dust”) stworzonych przez basistę Queen Johna Deacona – nieśmiertelne „I Want to Break Free”. Będąc przy Deaconie, który na własne życzenie wycofał się zupełnie (poza oczywiście pobieraniem z tego tytułu stosownych wynagrodzeń) z branży muzycznej, to zastanawiające jest to, dlaczego muzycy na koncercie w ogóle już o nim nie wspominają. Dawniej pojawiały się nawet jego zdjęcia.

[img:5]

W mniej więcej 2/3 imprezy deszcz, który padał od niemal samego początku, osiągnął swoje apogeum. Deszcz to mało powiedziane, to było klasyczne oberwanie chmury – lało jak z cebra! Duże krople spadały na muzyków, a jeszcze gęściej na publiczność. Zarówno jednak zespół, jak i widownia zdawali się nic sobie z tego robić. Ba, takie okoliczności dodawały jeszcze magii i spektakularności temu widowiskowemu koncertowi! Świetnie można było to odczuć choćby w znakomicie zagranym „I Want It All”, w którym poza Lambertem, któremu ten kawałek wyszedł dobrze, pozostali muzycy udzielali się w chórkach. W deszczowej scenerii pięknie wybrzmiał też utwór kolejny „Who Wants to Live Forever”, w którym to Lambert po raz kolejny udowodnił, że jego głos świetnie sprawdza się także w trochę musicalowej konwencji. Nic już nikomu nie musi zaś udowadniać Brian May, który następnie zaprezentował nam swój solowy „Last Horizon”, który płynnie przeszedł w znane nam dobrze gitarowe solo, tym razem trochę krótsze. Widok Briana na specjalnym podwyższonym podeście podczas tego fragmentu koncertu musiał robić wrażenie. Podobnie zresztą jak selfie, które tradycyjnie gitarzysta Queen wykonał z efektownej sceny za pomocą specjalnie skonstruowanego urządzenia. Wróćmy do muzyki.

W deszczu delektowaliśmy się też energicznym „Tie Your Mother Down”, który poprzedzał dla wielu najbardziej wyczekiwany moment koncertu – „Bohemian Rhapsody”.Tradycyjnie Lambert zaśpiewał go do spółki z obecnym na telebimie Mercurym. Legendarny wokalista Queen wyśpiewał też ostatnie słowa utworu, które nastąpiły oczywiście po monumentalnej, odtworzonej z taśmy części operowej oraz rockowej końcówce. Zobaczyć Maya i Taylora, wspomaganych klawiszami Edneya w takim momencie to coś mistycznego! Owe klawisze były też istotnym elementem innego wielkiego hitu, który kończył zasadniczą część koncertu. „Radio Ga Ga” w scenerii wielkiej ulewy wypadało imponująco (choć mi zawsze jest przykro, że ten utwór śpiewa Lambert, a nie Taylor), a publiczność, mimo bardzo trudnych warunków, nie miała problemów z rytmicznym wyklaskiwaniem charakterystycznego motywu. Zresztą publiczność, zdecydowanie największa podczas całego festiwalu, w ogóle była fantastyczna! Niestraszna nam była fatalna pogoda. Chóralne śpiewy, tańce i znakomita zabawa trwały cały czas!

[img:6]

Widownia także okazała się świetnie przygotowana, czego dowodem szereg akcji specjalnych. I tak wachlowaliśmy się wspólnie z Adamem przy okazji „Killer Queen”, „zapaliliśmy”, za pomocą głównie komórek, zapalniczek i latarek, światełko dla Freddiego podczas „Love of My Life”, a na deser pokazaliśmy biało-czerwone flagi (i inne akcesoria) przy okazji „We Are the Champions”. Ten ostatni utwór był zagrany na bis, a poprzedzał go inny evergreen muzyki rozrywkowej „We Will Rock You”. Nie muszę chyba dodawać, że w obu przypadkach publiczność śpiewała razem z zespołem. Brian podczas koncertu jak zwykle przemawiał do nas także po polsku. Tym razem usłyszeliśmy: „Dobrze tutaj wrócić. Dobry wieczór, Polsko!”. Całość imponującego występu zakończyła jak zawsze wymyślona przez Briana rockowa aranżacja hymnu brytyjskiego „God Save the Queen”. Chciałoby się jednak dodać, że tę muzyczną królową…

[img:7]

Występ był znakomity! Nigdy tak mało nie przeszkadzał mi podczas koncertu Lambert. Ba, uważam, że on tu po prostu nareszcie pasuje! Zmienił się i nie tylko wokalnie, ale także pod względem image’u bliżej mu do George’a Michaela niż Justina Biebera, co jest niewątpliwie komplementem. Jego wokal coraz lepiej współgra z utworami Queen, które śpiewa w sposób bardziej zbliżony do oryginałów niż wcześniej. Do minimum ograniczył autorskie wokalizy i inne wokalne ozdobniki. Wreszcie w jego głosie możne dostrzec (czasem) odpowiedni rockowy pazur. Brian May i Roger Taylor to klasa sama w sobie. Blisko 70-letni panowie imponowali formą, energią, zaangażowaniem, a przede wszystkim niezmiennym od lat muzycznym kunsztem. Nie zawiedli też muzycy towarzyszący, zwłaszcza Edney i Fairclough. Poprawny był też Rufus Taylor, ale on nie ma szans, by kiedykolwiek dorównać ojcu. Podobnie jak nikt nie dorówna Mayowi. Tym koncertem muzycy Queen ponad wszelką wątpliwość udowodnili coraz mniej licznym wątpiącym, że zespół bez Mercury’ego ma jednak sens. Ja jestem tego pewien!

Tekst: Michał Bigoraj
Zdjęcia: Dariusz Kubik, zdjęcia dzięki uprzejmości Polskiego Fanklubu Queen (www.fanklub.queen.pl).

Muzyka

Colours of Ostrava ogłasza skład Full Moon Stage
Więcej wiadomości